Głód futbolu zaczyna doskwierać. Nałogowcy znają to uczucie – sprawdzasz kto gra, rozglądasz się za czymś piłkarsko krwistym, w czym można by zatopić kły, a tu nic, kompletnie nic. Miałkość nad miałkości. Dziś też tak właśnie jest: nie gra Copa America, nawet mundial kobitek pauzuje, więc rozkład jazdy wygląda groteskowo – jakiś puchar Estonii, Valerenga z kimś tam, parę sparingów… futbolowi bogowie ewidentnie na wczasach. No, chyba że wybierzemy mocno niestandardowy kierunek i przyjrzymy się MLS, bo dla wygłodzonego meczoznawcy drugie w historii derby Nowego Jorku mogą okazać się nielichą gratką.
Przystosowany do gry w piłkę baseballowy Yankee Stadium. Boisko jest krótsze i węższe niż normalnie, acz wciąż w granicach regulaminowych FIFA
Oczywista oczywistość – arena zawsze jest bardzo istotnym elementem widowiska. Potrafi dodać pieprzu, jak i ograbić ciekawy mecz ze smaku. Nasza liga też zawsze bardziej nam się podoba, gdy akurat kopanina toczy się na wypełnionym po brzegi, klimatycznym stadionie. Na Yankee Stadium bez dwóch zdań można ponarzekać, bo to nie jest piłkarska arena, ale jednak z drugiej strony, to jedna z najbardziej rozpoznawalnych na świecie aren sportowych, a już dla Amerykanów – sportowa katedra. Nie da się odmówić jej unikatowości. Mecze rozgrywane tutaj wyglądają nawet w telewizji osobliwie, mają intrygujący nastrój. To nie jeszcze jedne nowiutki stadionik jak spod igły, ale mający swój charakter architektoniczny klasyk, który musi odcisnąć swoje piętno na meczu. Dziś Yankee Stadium po raz pierwszy ugości derby Nowego Jorku, a przyjmie czterdzieści osiem tysięcy ludzi. Będzie komplet. Atmosferka musi być. Na poprzednim starciu obu ekip była.
Trudno się jednak dziwić, obie ferajny dzieli naprawdę sporo. Red Bulls istnieją już dwadzieścia lat, to jedna z najstarszych drużyn MLS, tymczasem New York City FC to pierwszoroczniak. Jedni mają swoją siedzibę w New Jersey, drudzy chcą być klubem elitarnym, dla mieszkańców nowojorskiego centrum – najchętniej pewnie władowaliby się ze stadionem na Manhattan.
Póki co NYCFC na brak zainteresowania nie może narzekać. Jeśli chodzi o frekwencję, już pobiło Red Bulls – średnia widzów wynosi mniej więcej dwadzieścia sześć tysięcy, a u “Byków” o osiem tysięcy mniej. Przed derbami rzeki Hudson (jak też mówi się o tym starciu) zorganizowano na Twitterze konkurs dla fanów, którzy za pośrednictwem hashtagów mogli ze sobą rywalizować na ilość głosów. Kibice, którzy potrafili się lepiej zmobilizować w głosowaniu, potem podziwiali szczyt Empire State Building podświetlony w klubowych barwach. Tę kreatywną (i mającą rozmach) akcję promocyjną wygrało New York City FC. Oni naprawdę mają wyjątkowy potencjał, mogą pociągnąć za sobą całe rzesze fanów.
Całkiem fajne plakaty promocyjne w tej MLS. Widać, że dbają o szczegóły
Efekt końcowy twitterowej batalii o Empire State
Otwarcie derbowej rywalizacji odbyło się sześć tygodni temu w New Jersey. Mówiono wtedy: sztuczny twór. Nie można ot tak napuścić klubów na siebie, bo aby podgrzać atmosferę starć potrzeba długich lat. Były trener Red Bulls, Mike Petke, tak tonował emocje: – rywalizacja musi mieć swoje korzenie w historii, a do tego potrzeba wielu gier. To, że drugi zespół jest z tego samego miasta nie sprawia od razu, że są to wyjątkowe mecze o większej temperaturze.
Zgadzacie się? Możecie. Macie do tego prawo. Argumentacja Petke ma sens, szczególnie dla nas w Europie, gdzie jesteśmy przyzwyczajeni do derbowych starć zanurzonych w dekadach batalii i setkach meczów.
Ale wiecie co? W Nowym Jorku się tym nie przejmują. Dopiero drugi mecz czy nie, już jest całkiem gorąco, szczególnie jak na MLS.
FC wyśmiewani przez Red Bulls. Na boisku w New Jersey jak i na trybunach wygrali wówczas gospodarze. Było 2:1, choć 54 minuty grali w dziesiątkę
My w Europie mamy ochotę powiedzieć: trafił swój na swego. Dla każdego kto identyfikuje się z ideą “against modern football” to przecież jakiś koszmar. Z jednej strony ekipa sponsorowana przez koncern Red Bull, jedna tylko z filii całej sieci klubów, z drugiej dokładnie to samo, tylko w błękitnych barwach, bo przecież Arabowie, dla których flagowym okrętem jest Manchester City, kompletują właśnie całą armadę klubów na całym świecie – Japonia, USA, Australia.
Dla wielu więc i jedni i drudzy będą po tych samych pieniądzach, ale każdy kibic Red Bulls uznałby zrównanie do City jako wielką obelgę. Rzucałby wam w twarz dwudziestokrotnie większą historią od rywala zza miedzy, a także tym, że “Czerwone Byki” właśnie odeszły od strategii stawiania na głośne nazwiska (przez lata symbolem był Henry, a drugą z gwiazd Cahill) i zaczynają unikać kominów płacowych, próbują budować zbilansowaną ekipę. City w ich pojęciu to ci magnaci, którzy chcą zbudować gwiazdozbiór, bo przecież do Villi ma zaraz dołączyć Lampard i Pirlo.
Trzeba przyznać, New York City FC przez jakiś czas był ligowym pośmiewiskiem. Fiasko transferu Lamparda obiło się w świecie piłki szerokim echem, nawet u nas było o tym słychać, więc co dopiero w MLS – tam to było potężne wizerunkowe tąpnięcie. Do tego problemy ze znalezieniem miejsca pod stadion, bo przecież na Yankee Stadium wiecznie nie pozostaną. No i wreszcie czysto piłkarsko City okazało się klapą, bo dostali w łeb nie tylko w debiutanckich derbach, ale także i w wielu innych meczach. Jedenaście starć ligowych bez zwycięstwa, wyrzucenie z pucharu przez New York Cosmos, masa punktów traconych w ostatnich minutach… Naprawdę było z czego żartować. Ale z drugiej strony, mówimy o expansion team, a te przecież nigdy nie mają lekko na starcie, poza tym City jest projektem długoterminowym i nie wymagano wielkiej gry od zaraz.
Dlatego tym większym sukcesem jest, że te wyniki z wolna zaczęły się pojawiać. Teraz to City jest na wznoszącej. Wygrało trzy ostatnie mecze, w tym bijąc znakomite w tym sezonie Toronto, mające choćby Giovinco w składzie (Włoch zgodnie z przewidywaniami wymiata). Mieszczuchy zaczynają krzepnąć, coraz solidniej wyglądają w defensywie, która była do tej pory ich pięta achillesową. Red Bulls? Spuścili z tonu, osunęli się w tabeli, zaczęli dołować. Dlatego tym razem to City jest faworytem.
Konferencje nie konferencje, kluby mające po kilka meczów rozegranych więcej… cali Amerykanie. Źródło: Livesports.pl
Choć zwycięstwo City może sprawić, że ferajna ta dogoni w tabeli rywala zza miedzy, to wszystkie inne konteksty wydają się ciekawsze przed pierwszym gwizdkiem niż ten ściśle punktowy. Toczy się walka głośnego, nowobogackiego nuworysza z uznaną już marką. Potłuką się ci, którzy chcą ściągać światowej klasy nazwiska, z tymi którzy chcą stawiać na zespołowość. Zwróćmy uwagę, że największą dziś gwiazdą Red Bulls jest Bradley Wright-Phillips, którego możecie kojarzyć, bo w kadrze Anglii grał jego brat, Shaun. Sam Bradley był piłkarzem w realiach angielskich przeciętnym, ale w MLS znalazł swój dom, tu się wybił. Czy jest to jednak pod względem marki jakakolwiek konkurencja dla Davida Villi, Pirlo albo Lamparda? Pytanie retoryczne.
Porażka z City byłaby cholernie bolesna dla Red Bulls. Dwie dekady tu siedzą, pracują na swoją pozycję, i tak szybko mieliby utracić prymat na rzecz rywala zza miedzy? Znowu na rzecz tych cholernych nowojorczyków, tak chętnie wyśmiewających New Jersey? O nie, tego nie można puścić płazem. Wszystko tylko nie to, trzeba znowu wygrać i tyle w temacie.
City natomiast na szali ma najbardziej prestiżowe starcie w swojej krótkiej historii, wygrana na oczach dziesiątek tysięcy kibiców, celebrytów, w dodatku na prestiżowej antenie ESPN – woda na ich młyn. Marketingowa petarda.
Taki plakacik zajawiał mec z Cosmos – NYCFC w Open Cup
Smaczku dodaje fakt, że przecież jest w mieście jeszcze Cosmos, zdecydowanie przewyższający historią oba powyższe kluby, a aktualnie działający i to całkiem sprawnie. Twarzą klubu jest Raul, drużyna prowadzi w NASL, jest naprawdę solidna i pewnie awansowałaby w cuglach do MLS, gdyby tylko istniały w USA zasady o relegacji i promocji. Zresztą, derby Cosmos – NYCFC odbyły się już w USA Open Cup (tutejszy puchar) i tutaj górą był zespół, w którego barwach dawniej występował Pele. W kolejnej rundzie Cosmo trafił oczywiście na Red Bulls, który rok temu już został sprany przez teoretycznie słabszego rywala. Wesoło.
Tajemnicą poliszynela jest fakt, że w 2012 Cosmos był o krok od MLS, ostro negocjowali, a ich włączenie do ligi wykoleiło się na ostatniej prostej. Ale biorąc pod uwagę historię klubu, zasobność portfela, potencjał marki, potencjał kibicowski, siłę aktualnej drużyny, a nawet to, że już trwają zaawansowane prace nad postawieniem własnego stadionu, wydaje się tylko kwestią czasu, gdy ta banda trafi do najsilniejszej ligi Ameryki. Zresztą, szefowie Cosmos nie pozostawiają wątpliwości i opowiadają, że ambicją klubu jest zostać bezwzględnie najlepszym w USA. Mają na to papiery? Mają.
Oj rozwija się ten futbol w Stanach Zjednoczonych, rozwija, na przykładzie Nowego Jorku dobrze to widać. Z futbolowej pustyni zrobiło miasto derbowe.
Leszek Milewski