Adam Matysek definitywnie zakończył swoją przygodę ze szkoleniem bramkarzy w Norymberdze. Dalszą karierę wiąże z Polską, gdzie wkrótce zamierza się zająć pracą typowo menedżerską. W krótkiej, 20-minutowej rozmowie z Weszło, były bramkarz reprezentacji opowiedział o swoich planach.
Spotykamy się przy okazji szkolenia skautingowego w Warszawie. Skąd decyzja, by wziąć udział w takim kursie?
Każdy ma jakieś deficyty i powinien się kształcić. Przez ostatnie dziesięć lat poświęciłem wystarczająco dużo czasu szkoleniu bramkarzy. Teraz chciałbym to zmienić i pójść w kierunku skautingowo-menedżerskim. Może to się wiąże z rolą dyrektora sportowego? Nie wiem. W Polsce to jeszcze nie aż tak popularny zawód, ale wydaje mi się, że doświadczenie zdobyte na międzynarodowych boiskach, a następnie w trenerce plus kontakty mogą mi w tym pomóc. Do wszystkiego trzeba się jednak przygotować. Wcześniej praca za biurkiem mnie nie interesowała, ale teraz chcę zamienić dres na garnitur. Sam jednak sukcesu nie odniosę. Za pracę w klubie odpowiada sztab ludzi.
Polskie kluby spełnią pana wymagania organizacyjne?
Nie wszystkie kluby chcą wydawać pieniądze na takie funkcje. Rozumiem argument, że stać nas jedynie na zawodnika z kartą na ręku – czasem tego nie ominiemy – ale prawdopodobieństwo pomyłki przy odpowiednim szkoleniu i dziale skautingu jest dużo mniejsze. Zawsze będą zdarzały się sytuacje, gdy zawodnik opuszczający strony rodzinne – mimo pozytywnej oceny – nie może się odnaleźć w nowym miejscu, ale ryzyko pomyłki trzeba minimalizować. Czy kluby będą chciały pójść w takim kierunku? Zobaczymy. Na Zachodzie działają tak od kilkunastu lat, więc dlaczego nie wprowadzać tego w Polsce?
Pojawiły się już jakieś konkrety?
Nie.
Może kluby nie wiedzą, że Adam Matysek pojawił się na rynku.
Może nie jestem za bardzo widoczny, ale sam o to nie zabiegam. Najpierw chcę poukładać sprawy związane z pobytem w Niemczech. Jeżeli jednak pojawi się ktoś chętny do rozmowy, to jestem do dyspozycji. Przyszłość wiąże z Polską. Może nawet zbyt długo byłem za granicą.
Stęsknił się pan?
Widzę, że dzieje się w Polsce wiele fajnych rzeczy. Nie wszystko jest tak złe, jak my to odbieramy. Reprezentacja dała teraz kierunek, za którym powinny pójść kluby. Wcześniej Piszczek i Błaszczykowski robili furorę na arenie międzynarodowej, ale to nie do końca przekładało się na kadrę. Teraz są oni, ale też Lewandowski, Krychowiak… Nie mamy się czego wstydzić. Wielu jednak myślało, że stadiony same się zapełnią po Euro, ale najpierw trzeba nauczyć kibiców przychodzenia na mecze. To już odbywa się od kołyski. Należy wszczepiać dzieciom gen Legii, Śląska lub Lecha. Wiem, że nie zmienię niczego za pomocą czarodziejskiej różdżki, ale czuję, że mogę być pomocny.
Ma pan oko do piłkarzy?
Wiele się nauczyłem przez wszystkie spotkania czy kongresy, w jakich brałem udział. Nawet w tym dzisiejszym. Czy mam oko? Weźmy Łukasza Piszczka. W reprezentacji U-21 był napastnikiem. Po powrocie z wypożyczenia do Zagłębia, trener Lucien Favre zrobił z niego w Hercie świetnego prawego obrońcę. Trenerzy często boją się jednak ryzyka. Przykład osoby, która się nie boi, to Guardiola. Boli go w sercu, że nie wygrał Pucharu Niemiec i Champions League, ale forsuje swoją koncepcję i nie ma obaw przed wystawieniem Lahma na defensywnej pomocy.
W jego wizji piłkarze mają wiedzieć jak grać na wszystkich pozycjach.
Dlatego – nie licząc bramkarzy – tak ważne jest, by nie przywiązywać ich do jednego miejsca na boisku. Liczy się wszechstronność. W Norymberdze zespoły podzielone są na grupy: A, B, C, D, E… W D, gdzie chłopcy grają na mniejszym boisku, nie ma przywiązania do pozycji. Dziś grasz w bramce, jutro na prawej obronie, potem w ataku. To daje obraz, jakie piłkarz ma predyspozycje. W tym wieku trudno realnie wszystko ocenić, ale mniej więcej widać, że jeden nie będzie dobrym napastnikiem, a drugi świetnie czyta grę. Niby dzieci lecą tylko tam, gdzie jest piłka, ale pewne rzeczy naprawdę można dostrzec.
W Norymberdze trafiła wam się jedna perełka – Ilkay Gundogan.
Wielki talent. Przyszedł do nas jeszcze przed osiemnastką, maturę robił już w Norymberdze, ale od początku wiedział, czego chce. W pewnym momencie tylko mocno spadła mu forma, co miało związek właśnie z maturą i grą w reprezentacji Niemiec. Takich zawodników trzeba prowadzić ostrożnie. Nie można naciskać za mocno. Jeżeli jest dobry, to się obroni, ale nie można tego potencjału zabić. Wielu mieliśmy takich, którzy nie potrafili przełożyć talentu na dorosłą piłkę. W latach 80-90 chłopcy napajali sukces alkoholem, ale dziś ten profesjonalizm jest większy. Choć jeszcze aż tak nie odbija się – przynajmniej u nas – na wynikach.
Pan dość płynnie przeszedł do tego „życia po życiu”. Szybko zajął się pan szkoleniem bramkarzy.
Zawodnicy mają z tym potężny problem. Człowiek od małego dąży do sukcesu i nagle się okazuje, że tego już nie ma. Nie ma klubu, treningu, obozu. Nie ma też wykształcenia. I co zrobić? Trochę ci wstyd. Trochę się możesz schować. Możesz się też załamać. Często nie masz planu. Nie każdy będzie biznesmenem, a pamiętajmy, że jeżeli ktoś zaniedbał naukę, to niekoniecznie dlatego, że chodził po dyskotekach – może po prostu w pełni poświęcił się sportowi. Wielu jednak nie myśli, co będzie za dziesięć lat. Ja po karierze cieszyłem się, że mogę odwieźć dzieci do szkoły, zająć się rodziną, skoczyć tu czy tam…
Nie było pustki?
Nie, ale człowiek staje się leniwy. Możesz pomyśleć: „a, dam sobie rok luzu!”. Ale taki rok to za dużo. Sześć miesięcy w zupełności wystarczy, a można się jeszcze dokształcić. Ministerstwo Sportu mogłoby pomyśleć nad programem, który zachęcałby zawodników do pozostania przy sporcie. Kiedy w wieku dziesięciu lat poszedłem na trening Zagłębia Wałbrzych, okazało się, że w każdej grupie młodzieżowej pracuje były piłkarz. Dziś te metody są ulepszone i bardziej doprecyzowane, ale kiedyś to wyniki były lepsze.
Marek Koźmiński zauważył kiedyś, że piłkarze lubią często powtarzać: „nie muszę się o nic martwić, klub wszystko mi zapewni, a ja mam się skupiać na grze w piłce”. Stwierdził, że to zgubne myślenie, bo potem przychodzi koniec kariery i piłkarz nie potrafi wymienić opon w samochodzie, otworzyć konta w banku czy zapłacić rachunku, bo wcześniej wszystko robili za niego.
To problem wszystkich krajów, nie tylko Polski. Wczoraj w Warszawie spotkałem Mariusza Lewandowskiego, porozmawialiśmy o Szachtarze. Zapytałem go o takiego Zubowa, małego napastnika, byłego reprezentanta Ukrainy. Wydawać się mogło, że gość miał wszystko, a dziś boryka się z poważnymi problemami. Wytykamy takie historie na naszym podwórku, ale to dzieje się wszędzie. W Niemczech istnieje organizacja, dla której płacisz składki w trakcie kariery, a która proponuje ci możliwości kształcenia uznawane właśnie też przez ministerstwo. Dobrze byłoby wprowadzić w Polsce takie sympozja. Wtedy mniej zawodników ma problem, że po 20 latach nie wie, co robić.
Pan od początku wiedział, że zostanie trenerem bramkarzy?
Chodziło mi to po głowie. Miałem doświadczenie z pracy z wieloma trenerami, ale też na własnej skórze przeszedłem ewolucję tej pozycji. Od starego systemu, gdy bramkarz mógł łapać piłkę po podaniu od swojego, aż po dzisiejsze czasy, kiedy Jens Lehmann opowiada, że niedługo będziemy mieli wręcz “lotnego” bramkarza. Widziałem, jak można trenować, kto jak na co reaguje i stworzyłem sobie pewien obraz. Ten etap jednak się skończył. Skoro ktoś dał mi tyle kontraktów za granicą, to raczej nie szło mi źle, ale sam zrezygnowałem. W Norymberdze chcieli, żebym został, ale powiedziałem, że wystarczy.
Jaką ma pan wizję w pracy dyrektora sportowego?
Nie chcę się wypowiadać o konkretach, bo powiedzą, że przyjechał filozof i będzie burzył system. Nie mamy w Polsce Mateschitza, właściciela Red Bulla i klubów w Salzburgu oraz Nowym Jorku, który zbudował teraz kapitalną bazę w Lipsku i za kilka lat odniesie pewny sukces.
Ma pan jakieś minimum organizacyjne?
Kwestia umowna. Zależy, jak poważnie kluby podejdą do tematów, o których rozmawiamy. Nie chcę się jednak wychylać z okna, bo mogę wypaść. Wolę działać niż opowiadać.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA