Dzisiejszy sparing z Grekami od sparingów, do których przywykliśmy w ostatnich latach, różni się chyba tylko tym, że po ostatnich sukcesach nikt tym remisem nie zamierza sobie zbyt mocno zawracać głowy. Sam mecz niewiele dostarczył jednak odpowiedzi i niewiele przyniósł nowego. A przede wszystkim – będziemy delikatni – to niewiele dał emocji, a jedynie zaszkodził.
Kiedyś Kazik Staszewski śpiewał:
Cała jego ciężka praca, wszystko było chuja warte
Gdyby leżał całe życie, mniejszą czyniłby on stratę
I tak właśnie było z tym meczem – gdyby w ogóle się nie odbył, mniejszą by uczynił stratę. Drugi koszyk w el. mistrzostw świata 2018 sprzątnięto nam sprzed nosa – przy czym oczywiście trzeba pamiętać, że sparing zaplanowano znacznie wcześniej, zanim w ogóle powstało rankingowe zamieszanie, a potem już spotkania nie można było tak po prostu odwołać. Zwłaszcza, gdy bilety sprzedane, sponsorzy czekają, a TVP płaci ok. milion złotych i rezerwuje ramówkę. Wyjściem było tylko kombinowanie, by mecz uznano za nieoficjalny. Ale PZPN postanowił nie kombinować.
No, z tym brakiem kombinacji to przyznajmy, że przez moment mieliśmy nadzieję, iż jednak jakiś szarlatański plan istnieje – kiedy sędzia doznał kontuzji, a zastąpił go Marcin Borski. Jednak kolejnego urazu już nie było, polski arbiter nie odstawił żadnej zbawiennej dla nas symulki, tylko po prostu wykonał swoją pracę. Cóż, zawsze wiedzieliśmy, że nie można na niego liczyć.
Generalnie dzisiaj nie można było liczyć na kogokolwiek.
O tym, że nie mamy w małym palcu ataku pozycyjnego, wiemy od dawna. Że cierpimy na brak rozgrywającego i bezskutecznie go szukamy – również. Że Cionek na boku obrony jest jeszcze cieńszy niż Cionek na środku, mogliśmy w ciemno zgadywać. Że Peszko obie nogi ma do biegania, nie zaś do grania? Tak, to wszystko było. Zaskoczyło trzech gości: Borysiuk na plus i duet Zieliński-Linetty, którzy nie mogli znaleźć sobie miejsca, na minus. I tyle.
Ciężko napisać po tym meczu coś odkrywczego. Reprezentacja PZPN (tak, tak, podziękujcie Cionkowi) wyszła na boisko, trochę pobiegała, ale nie za dużo, i w końcu może rozjechać się na urlopy. Ani Pazdan z Glikiem nie zostali poddani właściwemu testowi, ani reszta nie udowodniła, że taki test mogłaby zdać. Ładna w pierwszej połowie była akcja tercetu Linetty-Milik-Błaszczykowski, zakończona strzałem tego ostatniego, a potem jeszcze wrzutka Grosickiego na głowę Milika z dwiema po jednym uderzeniu poprzeczkami.
I znów był marazm, przerywany jedynie zmianami (o jedną za mało), które w praktyce zmieniały niewiele. Jedna koszulka za drugą, druga za trzecią. Aż wreszcie zryw, już w samej końcówce – raz zerwał się Grosicki, co skutku nie przyniosło żadnego, i raz nieźle machnął przewrotką w zasięgu ręki bramkarza. Aż szkoda, że nie wpadło. Tym, którzy te półtorej godziny przetrwali, też należało się coś od życia.
Fot. FotoPyk