Reklama

Pogoń – Orlando 0:1. To się nazywa ironia losu.

redakcja

Autor:redakcja

23 maja 2015, 19:21 • 3 min czytania 0 komentarzy

Ależ to byłaby ironia losu, gdyby Legia – ta mizerniejąca w oczach Legia – dociągnęła jakoś do mistrzostwa akurat dzięki niemu. Dzięki zawodnikowi, który podzielił szatnię, ekspertów i któremu – jak sugerują przecieki z szatni – kompletnie się nie chce. Scenariusz science-fiction? Wcale niekoniecznie. Dziś bowiem Orlando Sa znów pokazał, że umiejętnościami przerasta tę ligę. Dziś też sam zrobił więcej niż Saganowski od początku roku, że nie wspomnimy o Masłowskim czy Żyrze. Aż sami się zastanawiamy, co teraz siedzi w głowie Henninga Berga. „Zawaliłem” czy może „w porę się opamiętałem?”.

Pogoń – Orlando 0:1. To się nazywa ironia losu.

Berg i Sa – to od początku był burzliwy związek. Momentami toksyczny. Momentami tę wzajemną miłość wręcz udawano, ale dziś widać jedno: Norweg tak bardzo potrzebuje Portugalczyka, jak Portugalczyk Norwega. A kibice Legii pewnie zadają sobie pytanie – czy nie można było szybciej dojść do kompromisu? Szybciej dogadać się na zasadzie: „zacznij więcej pracować, ja dam ci grać, ty podniesiesz swoją wartość, razem zdobędziemy mistrzostwo i na koniec podamy sobie ręce”. Można było? Niby trudno Bergowi się dziwić, że nie stawiał na człowieka o troszkę innej etyce pracy, ale… Sami powiedzcie – gdzie Żyrze, Masłowskiemu czy nawet Dudzie do Orlando? Pal licho umiejętności. Tu nawet determinacji nie da się porównać. Żyro w zdobyciu mistrzostwa nie pomoże. Sa jak najbardziej.

Legia zagrała dziwny mecz. Dobrze to określił na Twitterze prezes Leśnodorski: „człapiemy dalej”. Pierwsza połowa raczej do zapomnienia, choć Henning Berg był pewnie „quite happy”. Legioniści dwa razy obili poprzeczkę, więc alibi na konferencję było już przygotowane. Pogoń jednak też się odgryzała – najpierw Akahoshi genialnie odnalazł w tłumie Zwolińskiego, który w ostatniej chwili został powstrzymany, później Kuciak wyjął sam na sam z Murawskim. Oglądało się to całkiem nieźle, choć znów irytowali pasywni skrzydłowi Kucharczyk i Żyro oraz zagubiony jak dziecko Masłowski. Taka gra kolegów (to właściwe słowo?) zirytowała Sa na tyle, że ten w drugą połowę – mówiąc po kibicowsku – wjechał z bramą. Niemiłosiernie ostrzeliwał Kudłę, rozrywał obronę, walczył o każdy metr w ofensywie. Brakowało mu jednak – jak to wiosną – skuteczności.

Aż na boisku zameldował się Janota ze swoim genem porażki, poszła kontra Dudy, którą – po odbiciu piłki przez Matrasa – zakończył właśnie Sa.

Pogoń miała pomysł na ten mecz – w pierwszej połowie umiejętnie go realizowała – ale grając tak młodym i eksperymentalnym składem, musiała się liczyć z tym, że w końcu spuchnie. Że z dzieciaków – Kuna, Walskiego i Rudola – w końcu zejdzie powietrze. Do ostatniego kwadransa mądrze grę prowadzili Akahoshi z Murawskim i Walskim, obrońców rozbijał Zwoliński, ale w kluczowych momentach brakowało kogoś, kto wyznaczyłby różnicę tak jak Sa w Legii.

Reklama

W pierwszej połowie – tak w ramach post scriptum – doszło też do kontrowersyjnej sytuacji w polu karnym Pogoni. Frączczak drasnął Brozia, ten runął jak baletnica, ale arbiter – widząc teatralny upadek legionisty – nie zareagował. Czy należał się karny? Naszym zdaniem była to typowa sytuacja z serii „sędzia się wybroni”. Czyli mógł gwizdnąć, ale nie musiał. Tak jak ostatnio po starciu Bereszyńskiego z Frankowskim.

UpCfn7Q

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...