– Nie chcę, by zawodnicy po zakończeniu kariery szybko kończyli z zerem na koncie. Ilu jest takich, którzy zarabiali ogromne pieniądze, a źle skończyli? Wyjechali do pracy w Anglii? Masz wielkie pieniądze, ale nimi nie zarządzasz. Co gorsza: nawet nie jesteś świadom takiej konieczności. Tyson, żeby spłacić długi, musi dziś łapać się wszelkiej fuchy i grać w Kac Vegas. Edukacja to podstawa – mówi Michał Jonczyk. Rozmawiamy z 23-letnim chłopakiem, który zdążył zagrać i trafić do siatki w Ekstraklasie, czterokrotnie zerwać więzadła, a dziś odnaleźć się w nowej roli. Były zawodnik m.in. Górnika, Wisły i Widzewa chce nakłonić piłkarzy do oszczędzania i inwestowania.
Ty chodzisz w ogóle?
– Chodzę, mimo trzech operacji i czwartej zaplanowanej. W piłkę nie gram nawet rekreacyjnie, ale biegać mogę.
Ile w końcu tych zerwań więzadeł miałeś?
– Cztery, od listopada 2010 roku do kwietnia 2014. Jedno zerwanie na rok.
Żeby stanąć na nogi po trzecim zerwaniu, jak to było u Michała Efira, potrzeba wiele wysiłku. Lekarze mówią, że poprzeczka jest już zawieszona bardzo wysoko.
– Tym ważniejsze, że Michałowi się udało. A u mnie co lekarz, to inna opinia. Spotykałem się już z bardzo różnymi diagnozami. Sam nie mam sobie nic do zarzucenia, bo podejmowałem najlepsze na tamten czas decyzje: dwie operacje w Warszawie, trzecia u doktora Domżalskiego. To, że wszystko odbywało się stopniowo, sprawiło, że łatwiej było mi się pogodzić z końcem gry w piłkę. Tym bardziej, że nie mam w zwyczaju zrzucać porażek na niesprzyjające okoliczności i zły los.
Kiedyś jednak mówiłeś, że rehabilitacja po pierwszej operacji nie przebiegła właściwie.
– Rehabilitowałem się w Krakowie, już nie ważne u kogo, i przesadziliśmy z obciążeniami. Kolano mi spuchło, a rehabilitacja wydłużyła się do dziesięciu miesięcy. Przeciążenia w pierwszej fazie ćwiczeń mogły, ale nie musiały mieć wpływu na dalsze zerwania. Nie ma też jasnej diagnozy, dlaczego cztery razy zrywałem więzadła, z czego trzy razy bez kontaktu z przeciwnikiem. Być może miał znaczenie fakt, że na początku mojej przygody z piłką został położony niewielki nacisk na ćwiczenia ogólnorozwojowe. W Górniku czy Widzewie, kiedy robiliśmy testy sprawnościowe, wynik miałem poniżej akceptowalnego poziomu. Słaba koordynacja.
Co było dla ciebie najtrudniejsze przez te cztery lata?
– Z każdą kontuzją oswajałem się z myślą, co mnie może czekać. Mając 17 lat, rozegrałem fajną rundę w Sandecji, poszedłem do Górnika, gdzie dostałem fajny kontrakt. Miałem wrażenie, że życie stoi otworem. Żadnych porażek, same sukcesy. Przy pierwszym zerwaniu więzadeł krzyżowych specjalnie się nie przejąłem. Wiedziałem, że zaraz wrócę, jestem jeszcze młody i mam czas. Za drugim razem pomyślałem, że coś jest nie tak – rehabilitowałem się inaczej, ale operację przeprowadził ten sam lekarz. A przy trzeciej kontuzji, kiedy już zakładałem rodzinę, zacząłem się zastanawiać nad przyszłością. Nie powiem, że ostatnim razem byłem już z tą myślą oswojony, ale znałem swój plan B. Nie skończyłem grać z dnia na dzień, brałem ten scenariusz pod uwagę.
Kluby w Polsce pomagają młodym piłkarzom w tak trudnych chwilach?
– Cieszy mnie niedawny przykład Marka Wasiluka, wobec którego Jagiellonia dobrze się zachowała. Wy też zwróciliście na to uwagę. Jeden z klubów nie zachował się fair wobec mnie, łączą nas jeszcze sprawy sądowe. Może nie było zaniedbań z operacją, ale nie wywiązali się z ustaleń finansowych. Z kolei Widzew wypadł bardzo dobrze, wykazał zainteresowanie. Nie mogę więc powiedzieć, że kluby mają gdzieś los młodych kontuzjowanych chłopaków. Dużo zależy od tego, na jakich trafi się ludzi.
Górnik Zabrze nie zwrócił ci kosztów za leczenie.
-To też, mamy z Górnikiem wiele nierozwiązanych spraw.
Po pobycie w Bełchatowie mówiłeś o nieporozumieniach związanych z leczeniem.
– W GKS-ie problem dotyczył i leczenia, i zachowania pewnych osób. Na meczu polskiej młodzieżówki dostałem kolanem, co spowodowało pęknięcie nerki. Wspólnie z rodzicami jeździliśmy więc na własną rękę do lekarzy w całym kraju i próbowaliśmy znaleźć rozwiązania. Pewni ludzie, którzy pracowali wtedy w klubie, nie wywiązali się ze swoich obowiązków.
Czyli ta opieka nie jest aż tak dobra.
– Przeważnie zawodnik wspólnie z rodziną i menedżerem musi szukać rozwiązania na własną rękę. Ja wiele zawdzięczam rodzicom, bo oni pomogli mi finansowo. Tę sprawę często można jednak załatwić dobrym ubezpieczeniem. Spotkałem ostatnio piłkarza na poziomie Ekstraklasy, który nie ma żadnego ubezpieczenia. Kosztów operacji nie zapewnił mu więc klub, zapłacił z własnej kieszeni. A zwykłe ubezpieczenie by tutaj wystarczyło. Moim zdaniem, sfinansowanie leczenia jest obowiązkiem klubu. Piłkarz to pracownik.
Jak to dokładnie było z pękniętą nerką?
– Graliśmy w Mołdawii i oberwałem kolanem w nerkę. Wylądowałem w tamtejszym szpitalu, gdzie nie panowały – ujmę to delikatnie – najwyższe standardy. Jak miałem krwiomocz, tak zadziałała nerka, dali mi do ręki słoik. A sam wystrój to stara Rosja. Tak zacząłem hartować psychikę. Lekarze polecili mi leżeć przez pół roku w łóżku, by krwiak się wchłonął, ale nic to nie dało. W końcu przeszedłem zabieg, aż straciłem łącznie osiem miesięcy.
Oczekiwania wobec ciebie były duże, rozmowy na temat Lecha czy Schalke. Mogłeś narobić sobie apetytu.
– Proces czterech zerwań sprawił, że łatwiej było mi się pogodzić z końcem kariery. Nie przyszło to z dnia na dzień. Próbowałem wrócić na różne sposoby, ale kończyłem w punkcie wyjścia. Od 15. roku, kiedy zacząłem grać w reprezentacji, zaczęło się robić ciekawie. Może gdybym wyjechał do Panathinaikosu czy Schalke pod skrzydła Tomasza Wałdocha, wyszłoby inaczej. Ale nie, nie chcę gdybać.
W Wiśle odbiłeś się od ściany.
– W tamtym okresie współpracowałem z pewnym menedżerem, który nie mógł dogadać się z władzami klubu. Szedłem z nadziejami, bo Wisła miała fajną drużynę, a trenowałem w Młodej Ekstraklasie, czasem z juniorami.
Na czym tamto nieporozumienie polegało?
– Między innymi na kwocie odstępnego, bo moja karta była wtedy własnością menedżera. To był specyficzny układ – radca prawny, który miał swój klub w czwartej lidze, dysponował moją kartą. To on umieścił mnie w Wiśle, potem w Sandecji, aż wreszcie w Górniku, gdzie skończyliśmy współpracę.
Tam miałeś te swoje pięć minut.
– Kontuzja szybko mnie spotkała, ale początkowo nie mogłem narzekać. Strzeliłem gola na Wiśle, zaczęło się o mnie mówić. Czułem, że wszystko idzie zgodnie z planem, że wracam na właściwe tory. Miałem w głowie obraną ścieżkę: trafiam do Sandecji i idę do Ekstraklasy, a stamtąd po dwóch sezonach albo do ścisłej czołówki, albo za granicę. Przy tym drugim kroku pojawiły się już jednak przeszkody nie do przeskoczenia.
Z perspektywy czasu: dobrze tak planować i wizualizować? Lądowanie było twarde.
– Życie uczy pokory, ale wizualizacja jest jednym z kluczowych elementów sukcesu. Sporo czasu poświęciłem na rozwój osobisty, gdzie wiele autorytetów podkreśla rolę wizualizacji i planowania w karierze sportowca. Żeby osiągnąć sukces, każdy kolejny krok trzeba mieć w głowie.
Kim się inspirowałeś?
– Guru rozwoju osobistego to Anthony Robbins, nawet chciałem jechać na jego szkolenie w Polsce. Do tego Mateusz Grzesiak i Jacek Walkiewicz, którego tak dużo w mediach nie ma. Oni w umiejętny sposób pokazują, jak spojrzeć na życie i jak nastawiać się na porażki. Mówią, by tych porażek było jak najwięcej. Bo one uczą. Z sukcesu cieszysz się dzień-dwa i jak nie wyciągniesz wniosków, to nic się nie stanie. Ale kiedy nie wyciągniesz wniosków z porażki, ona mocniej zaboli. Uczenie na błędach sprawia, że stajesz się coraz lepszy w danej dziedzinie. Zresztą, mam w planach, żeby na kilkudniowe szkolenie Grzesiaka pojechać. Ludzie różnie inwestują, ja na razie inwestuję w siebie i rozwój osobisty.
A co ty wyciągnąłeś z tych porażek? Pamiętam historię Damiana Radowicza, który mówił, że liczne kontuzje to głównie walka z samym sobą.
– Musisz mieć dużo samozaparcia i motywacji. Lekarz cię zoperuje, fizjoterapeuta pokaże ćwiczenia, klub – jeśli dobrze pójdzie – za leczenie zapłaci, ale najważniejszy jesteś ty. Jeśli się poddasz, to nawet sprzyjające ci osoby nie wykonają za ciebie koniecznej pracy. Musisz pokazać wszystkim, żeby cię nie skreślali i coś jesteś wart. Uważam, że wydarzenia w życiu sportowca, od porażek do sukcesów, bardzo kształtują jako człowieka. Jak zajmiesz się potem w życiu czymś innym, zostaje w tobie ten upór i brak strachu przed porażkami. Sport to dobra szkoła życia.
Miałeś też pewnie swoje momenty zwątpienia.
– Jak pamiętasz, mieliśmy kontakt po którymś zerwaniu więzadła. Nie czułem się wtedy na siłach, by rozmawiać. Ważne, by w najtrudniejszych chwilach mieć obok siebie rodzinę i najbliższych… Jest takie powodzenie: jak wspinasz się po szczeblach drabiny to szanuj tych, których mijasz, byś mógł – kiedy będziesz potem spadał – do nich wrócić. W żadnej sytuacji konfliktowej nie działam już zerojedynkowo.
Twój przykład, tak jak Radowicza, pokazuje, że na piłce nie musi kończyć się życie. Zniszczyły was kontuzje, nie możecie grać zawodowo, ale są możliwości, które sprawiają, że nadal funkcjonujecie przy futbolu. Obaj macie alternatywny plan na siebie.
– 35 lat to starszy zawodnik, ale – patrząc w inne sfery życia – wciąż młody człowiek. Okazuje się jednak, że dotychczas koncentrował się na piłce i tylko na piłce. W innych dziedzinach się nie rozwijał, nie ma żadnego doświadczenia. Dlatego tak ważne jest, aby w wieku 20 lat myśleć, co dalej. Trzeba być przygotowanym na różne scenariusze. Ja też miałem jasno sprecyzowane plany i przed sobą całą karierę, a cztery lata później kończyłem z piłką. Moim zdaniem, zawodnicy nie mogą mówić, że nie ma życia poza piłką. Muszą być świadomi i mieć plan. Mam wielu kolegów, którzy skończyli z graniem, i się miotają. Nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Rzadko kto próbuje sił w biznesie, raczej obiera się najkrótszą ścieżkę do trenerkę.
Nawiązuję do Radowicza, bo on dzieli się swoją historią, rozmawia z młodymi zawodnikami, przekazuje im uwagi i naucza gry w piłkę. Ty chcesz pełnić podobną misję, ale w innym obszarze – w finansach.
– Podziwiam Damiana, bo on ma misję. Chce uświadamiać młodych chłopaków, jak ważne jest odpowiednie podejście do sportu. Ja obrałem drogę związaną z doradztwem finansowym. Chcę, by zawodnik, który zaczyna zarabiać pierwsze pieniądze, nie kupował od razu samochodu. Niech zacznie oszczędzać i myśleć o przyszłości. Wiadomo, że w otoczeniu lepiej wygląda nowa fura niż planowana inwestycja. Bo czym bardziej zaimponujesz kolegom?
Tym bardziej w takim środowisku…
– Rozmawiam z kolegami i oni przyznają, że dużo rzeczy w szatni jest na pokaz. Samochód, ciuszek, gadżet. Ale to do niczego nie prowadzi. Zawodnik, który ma 20 lat, może już zacząć myśleć o przyszłości, odkładać środki i próbować sił w mało ryzykownych inwestycjach. Ja byłem cztery lata w zawodowej piłce, teraz od roku jestem doradcą i widzę, że zawodnika najtrudniej przekonać do oszczędzania. On czuje, że ma drzwi szeroko otwarte na grę. Nie zakłada, że może przytrafić mu się kontuzja, że w kolejnym klubie może dostać niższy kontrakt. Dla niego liczy się tylko tu i teraz. No i konsumpcja. A ja chciałbym w najbliższych miesiącach zacząć organizować konferencje dla piłkarzy i uświadamiać ich, że oszczędzanie to pierwszy krok do komfortowego życia poza futbolem.
U ciebie też liczyła się tylko konsumpcja?
– Miesiąc od podpisania kontraktu z Górnikiem przeznaczyłem środki na inwestycję dziesięcioletnią. Sam tego nie wymyśliłem, też mi ktoś doradził. Nie obciążając przesadnie miesięcznego budżetu i nie oglądając każdej złotówki, mam dziś odłożone środki. Nie chodzi mi tylko o to, by ciągle oszczędzać, bo warto też fundować sobie przyjemność. Kupiłem też samochód, ale nie na kredyt i z salonu, a pięcioletni. Nie powinno być bowiem tak, że – wiedząc, ile wynosi pensja piłkarza – 80 procent przeznacza się na konsumpcję. Człowiek powinien wyuczyć w sobie nawyk oszczędzania, by nie żyć od pensji do pensji. Podoba mi się organizacja w Holandii, gdzie piłkarze mają z góry narzucone: część środków z kontraktu idzie na osobne konto. Specjaliści obracają tymi pieniędzmi i zawodnik może część wyciągnąć po zakończeniu kariery lub po 50. roku życia. To świetne rozwiązanie, choć niemożliwe do prowadzenia dziś w Polsce. Step by step. Nasi zawodnicy najpierw muszą mieć tę świadomość.
Jak ich przekonać? Sporo znamy historii, w których piłkarz po niezłej pierwszej wypłacie kupuje auto na kredyt, a potem nie ma z czego go spłacić. Ale nawet one niewiele uczą.
– Życiowe przykłady są najlepszym argumentem. Mówiłeś, że Damian ma misję i ja też ją mam: nie chcę, by zawodnicy po zakończeniu kariery szybko kończyli z zerem na koncie. Ilu jest takich, którzy zarabiali ogromne pieniądze, a źle skończyli? Wyjechali do pracy w Anglii? Masz wielkie pieniądze, ale nimi nie zarządzasz. Co gorsza: nawet nie jesteś świadom takiej konieczności. Tyson, żeby spłacić długi, musi dziś łapać się wszelkiej fuchy i grać w Kac Vegas. Edukacja to podstawa. Niektórych przekonałem do swojego punktu widzenia, z innymi planuję kolejne spotkania.
25-latek nie musi inwestować dużych kwot w ryzykowne instrumenty. Ja opieram się głównie na inwestycjach kapitałowych, w waluty czy – za pomocą współpracownika – nieruchomości. Zależnie od kapitału, oczekiwań i akceptacji ryzyka, dobieramy strategię inwestycyjną. Chciałbym, żeby piłkarz nie musiał się tym zamartwiać, mógł zarządzanie tym obszarem oddać w moje ręce. Wierzę, że to możliwe.
Są tacy, którzy ci odmawiają?
– Są, oczywiście. Byli jednak też tacy, którzy początkowo odmówili, a – widząc przykład kolegi z szatni – zmienili zdanie. To kwestia stopniowego budowania relacji i zaufania. Zresztą, z wieloma mam też koleżeńskie kontakty, znamy się z boiska.
Skąd wynika to przekonanie, że dziś jest dobrze, a na martwienie się przyszłością przyjdzie czas?
– Bo jeśli jest dobrze – przy fajnym kontrakcie i kilkunastu kolejnych latach gry w piłkę – rzadko kto myśli o negatywnych rzeczach. Jest podejście, że do końca kariery kontrakt będzie tylko rósł. To nie jest jednak przypadłość tylko sportowców, bo wielu jest ludzi, którzy nie posiadają planu B. Moim zadaniem nie jest ich wystraszyć, jedynie przestrzec. Warto pamiętać, że skoro wszedłeś na szczyt, to z tego szczytu możesz również spaść. O wiele łatwiej będzie się podnieść i wrócić na górę, mając pewne zasoby finansowe.
Piłkarze mają tę świadomość finansową?
– Nie na takim poziomie, na jakim bym oczekiwał. Wielu wpada w ten syndrom pierwszego samochodu i nastawia się tylko na konsumpcję. Są jednak zawodnicy, którzy wiedzą, jak ważne jest zarządzanie finansami. Mam kolegę, rówieśnika, który ma wykształconą świadomość i posiada juz własną restaurację. Ale to wciąż malutki procent wśród piłkarzy.
Ty chcesz to zmienić?
– To moje największe wyzwanie.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK