Rozpoczynamy odliczanie. 27 maja finał Ligi Europy na Stadionie Narodowym. 20 dni zostało, by po chwilowej przerwie obejrzeć piłkarzy godnych tego obiektu. Piłkarzy, którzy – by załapać się na wycieczkę do Warszawy – wjechali dziś w półfinał na intensywności w Polsce niespotykanej. Z takim impetem, że gdyby którykolwiek z naszych ligowców zmierzył się z nimi w meczu o stawkę, to skurcze łapałyby w pierwszym kwadransie, z trzech śmiałków wylądowałoby na OIOM-ie, a kierownicy walczyliby o przerwy na uzupełnienie płynów co piętnaście minut.
Sevilla – Fiorentina. Co to był za spektakl… Do pewnego momentu wyglądało to tak, jakby ani jedni, ani drudzy nie mieli niczego do stracenia. Wszyscy po agresywnej licytacji walnęli all-in i rzucili karty na stół. Cios za cios. Kompletne mordobicie. Show, w którym najlepiej odnalazł się Aleix Vidal. Prawy obrońca Sevilli – można zaryzykować to stwierdzenie – zagrał mecz życia. Najpierw otworzył wynik, wykańczając fantastyczną kontrę rozpoczętą przez świetnego dziś Krychowiaka, by w drugiej połowie po genialnym rajdzie pokonać rzucającego się jak na kanapę Neto. Można w takim meczu zagrać bez obrony i nastawić się na wymianę ciosów. Można, ale wypada przy tym mieć bramkarza. Sevilla miała – Sergio Rico. Fiorentina – nie.
Jeszcze w pierwszej połowie można było odnieść wrażenie się, że Włosi – przy tak dobrym pressingu i momentami nieporadnej w defensywie Sevilli – zdołają się odgryźć, ale nic z tego. Matias Fernandez najpierw zaliczył najgorsze pudło w historii Ligi Europy, potem jego strzał zatrzymał Rico, a z biegiem meczu arsenał możliwości ofensywnych się zawężał. Salah zupełnie nie potwierdził klasy, Joaquin puchł, aż przepadł, a Gomez był mniej więcej tak widoczny jak Lewandowski w kadrze za czasów Fornalika. Piłkarze Montelli nie spodziewali się aż takiej nawałnicy i zostali przez nią wchłonięci. Dostali krew, pot i łzy, a gdy rozpoczynano liczenie, Vidal pomógł Gaimeiro wejść w mecz i walnąć kolejnego gonga. 3:0. Nie ma czego zbierać.
Do zobaczenia na Narodowym, Krycha!