To była dopiero pierwsza z trzech zaplanowanych na dzisiaj piłkarskich uczt, a my już czujemy się jak po przystawce i dwóch daniach. W meczu Liverpoolu z Manchesterem United było dosłownie wszystko. Piękna bramka, cudowna asysta, czerwona kartka, obroniony rzut karny. Przed piłkarzami Legii, Lecha, Realu Madryt i Barcelony naprawdę trudne zadanie, bo poprzeczka została zawieszona na wysokości oczu. United wygrali na Anfield 2:1, ale sam wynik nawet w znikomym stopniu nie oddaje ekstremalnego poziomu emocji.
Było to widowisko, które można byłoby wydać w wersji książkowej i gwarantujemy, że byłoby tam więcej tekstu niż fotografii. Z obsadą głównych bohaterów nie byłoby żadnego problemu. Pozytywny – Juan Mata. Facet, który jeszcze niedawno nie podnosił się z ławki zagrał koncertowo. Zdobył dwie bramki, z których każda wymagała szczególnych umiejętności. Pierwsza odpowiedniego ułożenia nogi – podkreślmy – tej gorszej. Opis drugiej z kolei nadawałby się na przerywnik liryczny, bo była czystą poezją. Szybka, dwójkowa akcja z Angelem Di Marią i gol pokroju takich, które rzadko zdarzają się nawet podczas posiadówek przy FIFIE. Totalny odlot.
Bohater negatywny też może być tylko jeden. W tym wypadku bardziej psychopata, niż klasyczny czarny charakter. Steven Gerrard. Kapitan, legenda, żywy pomnik. Można by tak długo. Wszedł w przerwie, żeby poukładać środek pola, natchnąć do walki. Wziąć za rączkę kolegów, z których niektórzy klimat podobnych meczów znają głównie z telewizji. Niestety, tym razem głupotą przebił nawet Mario Balotellego. Aż trudno to napisać, bo podobne słowa ciężko przechodzą przez palce. Głupi Gerrard to oksymoron. Od zawsze – i słusznie – kojarzy się z pewną klasą, dla wielu nieosiągalną. Dziś popisał się nieosiągalną głupotą, wylatując z boiska bez choćby powąchania piłki. Zrobił one man show, którego koncepcji może pozazdrościć mu nawet Paweł Zarzeczny. I to w niecałą minutę.
Po pierwszej połowie Louis van Gaal w kajeciku z założeniami mógł postawić komplet ptaszków. Prowadzenie? Jest. Opanowanie gry? Również. Kontrola? Tak jest. Bramka Maty, po świetnej asyście Andera Herrery, dawała pewien spokój, ale jednocześnie zapowiadała kapitalne widowisko w drugiej połowie. Liverpool musiał przycisnąć. Grali przed własną publicznością, zmobilizowani przyprawiającym o ciarki „You’ll never walk alone”. Ale wtedy do akcji wkroczył Gerrard, który mózg najwidoczniej zostawił w szatni.
Po drugiej bramce Maty wszystko wydawało się być przesądzone. Wtedy jednak palcem pogroził Daniel Sturridge, jakby uświadamiając, że to mecz, w którym logika po prostu nie istnieje. Bramką kontaktową, przy której część winy spada na Davida De Geę, dał nadzieję na wyrównanie. Nawet grając w dziesięciu. United nie cofnęli się do obrony, a Liverpool świetnie to wykorzystał. Niestety, tylko ten jeden, jedyny raz.
Ostatnie wersy w pięknej księdze dzisiejszego klasyku mógł dopisać Wayne Rooney, ale najwidoczniej nie miał weny. Z wątpliwą przyjemnością wyręczył go Simon Mignolet, broniąc rzut karny. Wątpliwą, bo mimo tego znalazł się po stronie przegranych.