Poniedziałek, 20:45, wszystkie poważne mecze tej kolejki już się odbyły. Został tylko jeden – Roma kontra Juventus. Wszystkie oczy piłkarskiej Europy, z braku laku, zwrócone na Włochy. Idealna okazja do tego, by poprawić wizerunek ligi i pokazać, że Serie A jednak warto oglądać. Okazja oczywiście niewykorzystana, ponieważ jak to często bywa we Włoszech – zatriumfował minimalizm. I brak jaj.
Plan Massimiliano Allegriego na ten mecz był prosty – nie przegrać. I nie ma co się dziwić trenerowi Juventusu, ponieważ remis oznaczał, że jego drużyna utrzyma spokojną dziewięciopunktową przewagę nad drugą w tabeli Roma. Bianconeri od początku postawili podwójne zasieki i bez najmniejszych problemów zatrzymywali kolejne ataki rzymian. Można się tego było spodziewać – w ostatnim dwudziestoleciu defensywa Juventusu tylko raz straciła na tym etapie rozgrywek mniej bramek, w sezonie 1999/2000. Bronić i kontrować, bronić i kontrować – tak wyglądał ten mecz w wykonaniu Starej Damy. Bez niespodzianek.
Więcej natomiast spodziewaliśmy się po drużynie Rudiego Garcii. Co prawda jego piłkarze wyszli na ten mecz nabuzowani jakby mieli walczyć w klatce a nie grać w piłkę, jednak poza agresywnym nastawieniem mieli przez większość spotkania niewiele do zaoferowania. Brakowało im odwagi by zaryzykować i śmielej zaatakować rywali, zamiast tego ograniczali się do spokojnych ataków pozycyjnych z których nie wynikało absolutnie nic. Ot, klepka, klepka, długie podanie/próba dryblingu, strata. Do zanudzenia. W pewnym momencie zastanawialiśmy się nawet, czy Garcia po prostu nie odpuścił walki o mistrzostwo i doszedł do wniosku, że wystarczy mu dzisiaj jeden punkt, by choć trochę odskoczyć od goniących Romę Napoli i Lazio. Minimalizm poziom ekspert, ręce opadają.
Spotkanie rozkręciło się dopiero na ostatnie pół godziny, jednak biorąc pod uwagę to jak wyglądało pierwsze 60 minut – obstawiamy, że sporo osób mogło już w tym czasie smacznie spać. Jeśli tak, to sporo stracili. Najpierw za drugą żółtą kartkę z boiska wyleciał Torosidis, a do rzutu wolnego podszedł Carlos Tevez. I uderzył tak, jakby w koszulce z dychą na plecach wciąż grał Alessandro Del Piero. Piękny, mierzony strzał, nie dający bramkarzowi żadnych nadziei na obronę i piętnasta bramka Argentyńczyka w tym sezonie, dzięki której wysunął się na prowadzenie w klasyfikacji strzelców.
…a potem mecz odwrócił się o 180 stopni.
Nagle okazało się, że obronę Juventusu da się sforsować. Jak za machnięciem magicznej różdżki piłkarze Allegriego zaczęli się gubić, a Roma w końcu stworzyła zagrożenie bramce Gianluigiego Buffona. Czary? Nie, po prostu postawieni pod ścianą rzymianie, grający w dziesiątkę, w końcu byli zmuszeni do tego by rzucić się do przodu i atakować. I okazało się, że kiedy chcą, to potrafią – zdołali doprowadzić do remisu i dzięki nim kibice Giallorossich nadal mogą marzyć o Scudetto, a sympatycy Juventusu muszą odstawić szampany z powrotem do lodówki.
Nie można tak było od początku, panie Garcia? Seydou Keita powiedział po meczu, że Romie zabrakło dzisiaj wiary. Nam się wydaje, że komuś dzisiaj raczej zabrakło jaj…