Czasami wydaje mi się, że polskie drużyny w pucharach grają na okrągło trzy te same mecze. Po pierwsze, dobrze znane eurowpierdole, po drugie, honorowe porażki, po trzecie, rzadkie, a wspominane latami do znudzenia heroiczne zwycięstwa. Mecz z Ajaksem był o tyle szczególny, że miał w sobie pierwiastek każdej z tych kategorii, a jednocześnie do żadnej się nie łapał. Ale i tak znajdowała się w nim kwestia szczególniejsza: prawie nikt nie był świadkiem najważniejszych zajść wczorajszego wieczora.
Mowa oczywiście o szatni Legii w przerwie, i tego jaką metamorfozę przeszli gracze po kwadransie z Bergiem. Nie mam pojęcia co tam się działo – Norweg zastosował fergusonową suszarkę, jeden z drugim oberwali butami? Na chłodno i z wielką precyzją planowano taktyczny plan B? Wjechała wójcikopodobna mowa motywacyjna, relaksacyjna partyjka brydża, kociołek witamin od Węgrzyna – któż to może wiedzieć? Ważne, że cokolwiek tam zaszło, zadziałało. Zadziałało jak cholera.
Trochę tych meczów się ogląda, ale tego rodzaju przemiany jakiś czas już nie widziałem. Przemiany, która tak bardzo wyszłaby naprzeciw wszystkiemu, czego się spodziewałem. Ajax w pierwszej połowie założył hokejowy zamek, a nic co pokazała Legia w tym roku nie wskazywało, że ta wie jak się z niego wyswobodzić. Nie bez Rado i Dudy, dwóch motorów napędowych ofensywnych akcji, dwóch, którzy wyrastali nad kolegów o głowę.
A potem Ajax, który przed chwilą notorycznie spychał Legię pod jej pole karne, sam stał się tym nieustannie spychanym. Ajax, który całkowicie kontrolował murawę, nagle całkowicie kontrolę tę utracił. Zresztą, o czym my mówimy: jeśli bohaterem spotkania zostaje golkiper rywali, to obraz meczu klaruje się sam.
Klaruje się niestety aż zbyt wyraźnie, bo oznacza, że Cillessen wybronił dobry dla rywali wynik. Tak, trzeba powiedzieć jasno – styl był świetny i Legia zasłużyła na remis, na wypracowanie sobie rangi faworyta przed rewanżem, ale futbol jest ostatnim sportem, w którym kiedykolwiek jakiejkolwiek drużynie przyzna się cokolwiek za zasługi. I tak jak gra jest obiecująca, tak wynik zły. Gdybym mógł wybrać, chyba wolałbym odwrotny zestaw.
Jeden gol Ajaksu w Polsce – scenariusz więcej niż realny – sprawia, że trzeba będzie Holendrów stuknąć trzykrotnie, czyli wspiąć się już na konkretnych rozmiarów górkę. Ci owszem, udowodnili dobitnie, że obronę mają rodem z Ekstraklasy, ale nie oszukujmy się, w ataku takie biedy nie mają. Są indywidualności, są goście, którym wystarczy zostawić pół metra, a zamienią to na bramkę. Zero w tyłach będzie trudne do utrzymania. Dlatego tak cholernie żal tych niewykorzystanych sytuacji, czy raczej: setek, patelni. Oby po rewanżu nie było ich żal jeszcze bardziej.
Werdykt nad tym meczem pozostaje jednak zawieszony. Wdał się – parafrazując Kręcinę – lekki element eurowpierdolu, całość należy policzyć jako honorową porażkę, a druga połówka osobno to zasługujący na docenienie bój. Ostateczną recenzję należy odroczyć, bo kto wie, może jeszcze okaże się, że ten wynik był okej i udało się odrobić? Jest też jednak druga opcja – może okaże się okej, bo w drugim meczu tylu okazji i emocji już nie będzie. Wszystko zależy od tego, która Legia wyjdzie na boisko, bo jak się tak bliżej przyjrzeć, to niby twarze te same, ale Berg jakby posyłał na murawę co chwila zupełnie innych ludzi.
Leszek Milewski