Dziwny to dzień, w którym emocje związane z Legią urastają z każdą godziną, od rana. By w końcu znaleźć potwierdzenie nie tylko w końcowym wyniku, ale już w składach wyjściowych. Miroslav Radović poza kadrą meczową – przebrany w dres, na trybunach stadionu Ajaksu. Jeszcze gwizdek nie zabrzmiał, a my już mieliśmy pierwsze wydarzenie wieczoru.
Ledwie wczoraj Henning Berg podczas konferencji prasowej mówił: – Z dobrymi graczami zawsze związane są plotki. “Rado” zostanie. Dwadzieścia cztery godziny później ten sam Berg odesłał go na trybuny, a prezes Leśnodorski oświadczył „nie wykluczam, że jednak odejdzie”.
W sumie, cały ten obraz przedmeczowego studia w Amsterdamie był dosyć żałobny. – W żadnej mierze ta sytuacja nie jest dla nas korzystna. Tydzień temu nie przyszłoby mi do głowy, że do niej dojdze, ale „Rado” dostawał przez te ostatnie dwa tygodnie niewyobrażalnie dobre oferty. Pięć czy sześć odrzuciliśmy, ale każda z nich była przez Chińczyków zwielokrotniana – mówił prezes Legii.
I stało się. Radović na trybunach, na murawie Masłowski. Poza Serbem – teoretycznie najsilniejsza jedenastka, z Kucharczykiem i Żyrą na skrzydłach. Z Orlando Sa w ataku. Ajax z Milikiem na szpicy.
Doprawdy nie wiemy, kto pisał ten dzisiejszy scenariusz, ale zaczęło się od żałoby, a dalej było… Tylko gorzej. Gdziekolwiek spojrzeliśmy – w opinie dziennikarzy, kibiców, cała pierwsza połowa upłynęła w tonie tych samych narzekań. Słusznie, bo i postawę Legii „grą” za bardzo nie dało się nazwać. Raczej „przeczekiwaniem nawałnicy” i to w ultradefensywnym ustawieniu 1-5-2-3.
Czego w tych 45 minutach zabrakło?
W zasadzie wszystkiego. Posiadania piłki, kultury gry, większej odwagi, wyjścia z piłką z własnej połowy – w każdym z tych elementów Holendrzy górowali bardzo wyraźnie. Mijały kolejne minuty, a w postawie legionistów wszystko wciąż ograniczało się do prostej taktyki – nie dostać w kaszkiet. Co można zrobić w tej sytuacji? – myśleliśmy. W końcu stracić tę bramkę, a potem być może kolejne. Zremisować 0:0 po mękach. Albo szybko skontrować, chociaż raz, ale skutecznie. Czekaliśmy, kiedy wreszcie zdarzy się coś takiego, co sprawi, że legioniści nagle stwierdzą, że nie ma się kogo obawiać. Ale, cholera, nic z tego. Nagle wybiła 34. minuta i Milik huknął tak, że można było tylko głową pokiwać z uznaniem.
Pięknie, technicznie. Choć nie uciekniemy od tego, że żaden z rywali nie miał zamiaru do niego doskoczyć. Ani Dossa Junior, ani Vrdoljak – ten drugi to wręcz się odsunął, zamiast pójść w kierunku lewej, silniejszej nogi Milika.
Specjalnie piszemy o pierwszej i drugiej połowie, jakby to były zupełnie różne historie. Bo ciężko znaleźć w nich jakiś wspólny mianownik. Poza niezmienionym wynikiem, niestety. Niespodziewany obrót przybrała jednak ta druga odsłona. Jakby razem ze zmianą stroną nastąpiła też podmianka koszulek. Nagle Ajax objawił się jako zespół, który przyciśnięty może się totalnie pogubić.
Żyro nockę chyba dzisiaj ma z głowy, po tym, co zrobił w 51. minucie. Legia ruszyła do natarcia, tak zdecydowanie jak nie zdarzyło jej się ani razu w pierwszych 45. minutach. Mógł trafić Guilherme. Żyro z sytuacyjnej piłki, praktycznie na pustą, to wręcz powinien. Za chwilę znów Sa, powstrzymany przez Cillessena w sposób absolutnie kosmiczny, niczym bramkarz w piłce ręcznej.
Nic z tego już do końca nie wyszło. Ajax wygrał 1:0, ale mamy wrażenie, że druga odsłona totalnie zmieni nie tylko ocenę tego spotkania, ale i prognozy przed rewanżem. Pozwala uwierzyć, że w Warszawie da się stłamsić Holendrów tak jak właśnie w drugiej połowie. A wtedy jeszcze wszystko możliwe. Byle trafiać do siatki, jak Milik, a nie non stop w bramkarza, który dwa, trzy razy wyprawiał dziś cuda.
Pod względem liczby zdobytych goli: Polacy – Holendrzy 1:0.
Ale chyba jednak nie o to w tej zabawie chodziło…
Fot. FotoPyK