Zapewne w ostatnich tygodniach często jednych uchem wpadała wam, a drugim wypadała nazwa „Kompania Węglowa”. Strajki Górników, Ewa Kopacz i takie tam. Wytrawny kibic piłkarski powinien jednak tę firmę kojarzyć już od lat. W 2011 roku została sponsorem Górnika Zabrze. Wtedy dziwiłem się, że Kompania Węglowa wydaje miliony na reklamę w sporcie, mimo że tak naprawdę żadnej reklamy nie potrzebuje. Odpowiadano mi wtedy, że dla KW to bardzo drobna kwota, no a poza tym się nie znam. Wiadomo. Dzisiaj wygląda na to, że tu kilka milionów, tam kilka milionów, tu kilkanaście i zrobił się spory problem. Kasa wypływa na sto różnych sposobów i trudno to wszystko pozatykać.
Dzisiaj sponsorem głównym reprezentacji Polski został Lotos, czyli spółka skarbu państwa. Gdybyście nie wiedzieli, w poprzednim roku Lotos zanotował stratę w wysokości około miliarda złotych. Miliarda. 1 000 000 000. To już nawet kilkanaście baniek więcej na PZPN przestaje robić wrażenie. Tylko, że ja – prosty chłop – znowu nie wiem, po co oni w ogóle się chcą w ten sposób reklamować i czy to aby na pewno jest strategia potrzebna, by odwrócić finansowy trend. Bardziej pachnie mi to lekceważącym machnięciem ręki – jak w przypadku Kompanii Węglowej – że przy takiej skali biznesu kilkanaście milionów tu czy tam nie robi różnicy. No a zarząd spędzi przyjemnie kilka dni w roku, oglądając ważne mecze z loży Stadionu Narodowego.
Oczywiście, na co dzień mamy dostęp do niektórych usług Lotosu – na przykład możemy zatankować na odpowiedniej stacji, ale byłoby przesadną naiwnością myśleć, że na skutek logotypu na dresach kadry nie zatankuję po prostu tam, gdzie jest to dla mnie najwygodniejsze (lokalizacja, standard usług, cena). Zresztą Lotos chyba sam o tym wie, bo nie zauważyłem jego aktywności na rynku reklam, nie widziałem telewizyjnych spotów. Wszystkie koncerny paliwowe starają się przywiązać do siebie klienta chociażby systemami lojalnościowymi, a nie 30-sekundowymi filmikami przed wieczornym dziennikiem.
W branży reklamowej cała sztuka polega na tym, by dorwać się do gościa odpowiadającego za wydawanie budżetu i go przekabacić. Siedzi sobie jakiś Adrian w fotelu, ma trochę kasy do wydania, a jak nie wyda – za rok dadzą mu mniej. I trzeba go wtedy przekonać: wydaj tutaj. W związku z tym często reklamy sobie fruwają tu czy tam bez większego sensu i pomyślunku. Na przykład ja nie rozumiem, dlaczego firma produkująca prezerwatywy reklamuje się w telewizji informacyjnej, a nie np. na Weszło, gdzie trafiłaby dokładnie do swojej grupy docelowej, czyli głównie mężczyzn w wieku 16-30. Ale to tylko uwaga na boku.
Górnikowi udało się dorwać do budżetu Kompanii Węglowej, a PZPN-owi do budżetu Lotosu, więc za to należą się brawa (chociaż tu nie przykładowy Adrian decydował, tylko zarząd). Ale nie zmienia to faktu, że ja – jako zwykły obywatel – nie przepadam za sytuacją, w której spółki skarbu państwa marnotrawią pieniądze. Reklama powinna mieć sens: jakieś wyjściowe założenia, cele do osiągnięcia. Ta moim zdaniem nie ma. To po prostu rozdawnictwo pieniędzy. Lepiej, że rozdają na piłkę, a nie na hokeja na trawie, ale najlepiej, gdyby nie rozdawali w ogóle. Koniec końców, spółka skarbu państwa oznacza tyle, że należy do nas wszystkich – do mnie i do sąsiada spod czwórki też.
Podoba mi się, gdy kasę na piłkę daje np. firma Tymbark, bo produkuje soki dla dzieci i sponsoruje dziecięce turnieje piłkarskie. To się w jasny sposób spina. Jest działalność marketingowa, która jednocześnie może przynieść efekt sprzedażowy. I takie „małżeństwa” będę zawsze popierał, ale niestety w naszej piłce jest ich niewiele. Jeśli rozejrzeć się po stadionach ligowych, to znajdziemy mnóstwo reklam firm, które nie mają żadnego interesu w tym, by się reklamować. Ot, spółki skarbu państwa albo miejskie (tak czy siak forsa publiczna), które dostały przykaz sponsoringu. Bo tak chciała partia, albo prezydent miasta. Ewentualnie – jakiś znudzony Adrian podpisał co trzeba.
Dobrze, że PZPN ma sponsora głównego. Szkoda, że takiego. Oby kadra grała tak wspaniale, że za kilka lat w kolejce ustawią się wielkie firmy z prywatnym kapitałem.
* * *
Wczoraj byłem z rodziną w ZOO. Idę sobie obok baseniku (czy jak to się nazywa), w którym pływają foki, a tu jakaś mała blondyneczka. Kuca i trzyma syna. Prawie potrąciłem gościa, który klęcząc robił im fotkę. Jak przechodziłem obok, to zawołał w stronę dziecka: – Milan, Milan.
Czyli – Pique. A blondyneczka – Shakira.
Shakira jak Shakira, wygląda jak w telewizji. Pique jak Pique, wielki chłop. Obok poważniejszych piłkarzy stałem i z poważniejszymi rozmawiałem, więc spokojnie, bez podniety. Ale samo zjawisko było interesujące – światowa gwiazda muzyki pop i światowej sławy piłkarz, w zwykłej życiowej sytuacji. Nigdy wcześniej nie miałem możliwości obserwować czegoś podobnego.
Najbardziej zaimponował mi… ochroniarz. Nie dość, że oczy miał dookoła głowy, to potrafił ujarzmić na raz z dziesięć osób. Mnie zabronił robić zdjęć i co chwilę „wracał” do mnie z tym przesłaniem, jednocześnie uciszył jakąś podekscytowaną rodzinę i wziął kolejną grupkę na swój celownik. Przy tym mówił świetnie po angielsku i był bardzo uprzejmy. Wprawdzie pozornie wyglądał na kogoś, kto się nie bił od dwudziestu lat, ale zgaduję, że „pozornie” to słowo klucz. Widzieliście „Uprowadzoną”, więc wiecie, co mam na myśli.
Przypomniałem sobie tych wszystkich buraczanych ochroniarzy, których w życiu spotkałem. Ten – całkowite przeciwieństwo. Wiadomo, do jego zadań należy nie tylko ochrona oraz zapewnienie spokoju rodzinie, ale również taka komunikacja z ludźmi, by nie poczuli się potraktowani nieprzyjemnie. Nie mogą odejść bez wymarzonej fotki i jednocześnie z poczuciem: ale ta Shakira to zarozumiała baba. Fani muszą usłyszeć takie „spierdalaj”, by w ich głowie komunikat brzmiał: „super, że przyszedłeś, naprawdę innym razem na pewno zrobicie tyle fotek, że zabraknie ci miejsca w telefonie”.
Ochroniarz więc – super. Ale życie gwiazd – straszne. Gdy rozpoznawalność przekracza punkt krytyczny, staje się niebywałym utrapieniem.
* * *
A na koniec anegdota. Już kiedyś była na Weszło, ale moment w sam raz, by ją przypomnieć. Opowiedział ją kiedyś Deco Edsonowi (grał później w Legii). Może nie bezpośrednio Edsonowi, tego nie wiem, więc nie wykluczam, iż występuje tu troszeczkę „głuchy telefon”. No ale tak czy siak smakowita i dobrze się ją czyta. Mówi Deco:
– Wchodzę do samolotu z Rio de Janeiro do Barcelony, siadam w klasie biznes. Gdzieś tak metr czy dwa metry ode mnie atrakcyjna blondynka. Po godzinie lotu zagaiłem w najgłupszy sposób, pytając, dokąd leci (choć wiadomo, że każdy leci do Barcelony). Na szczęście nie zwróciła na to uwagi. I mówi: – A, zaśpiewać kilka piosenek… Pytam: – To jesteś piosenkarką, tak? Ona: – Nooo, tak, a ty? W tym momencie już czuję, że jest dobrze. Rozkładam się dumnie w fotelu i mówię: – Jestem piłkarzem… Ona: – W jakimś znanym klubie? Ja: – W FC Barcelona… A ona na to: – Hmmm, nie znam… No i cisza. Mijają kolejne minuty, nie wiem co robić, skasowała mnie, zapędziła w kozi róg tym swoim „nie znam”. Ale nie poddaję się. Pytam: – No to jak, zaśpiewasz w jakiejś dyskotece, w jakimś klubie muzycznym? Może przyjdę! Ona: – Nie, na stadionie. Ja: – Na stadionie? Jakimś dużym? Ona: – No… Takim na sto tysięcy, Camp Nou chyba czy coś takiego… Zrobiłem wielkie oczy i pytam: – To jak ty się w zasadzie nazywasz? A ona na to: – Shakira.
* * *
Na stronie sport.pl wywiad z Cezarym Kucharskim. Z dumą mówi, że dał słowo Bayernowi, słowo droższe pieniędzy i w efekcie Lewandowski stracił 20 milionów euro. Czyli, na nasze, 84 miliony złotych.
Ja tam się nie znam, ale wydaje mi się, że to trochę dziwne, gdy menedżer chwali się taką wtopą. Nikt mu przecież nie kazał tak nierozważnie „dawać słowa”.
A poza tym nie wiedziałem, że takich słownych mamy polityków.