Bezbramkowy remis w regulaminowym czasie i gol w dogrywce, na dodatek głową po rzucie wolnym. Pierwsze skojarzenie? Nuda. Tymczasem rewanżowy mecz Chelsea z Liverpoolem, o finał Pucharu Ligi na Wembley, był – przynajmniej naszym skromnym zdaniem – jednym z najlepszych meczów w dotychczasowej części sezonu. Nie tylko w Anglii. Czasem mówi się: było wszystko, brakowało tylko bramek. I rzeczywiście. Choć na tablicy przez znaczną część spotkania raziły dwa zera, to samo widowisko oglądało się sto razy lepiej, niż przykładowo piętnastą hiszpańską “manitę”. W finale The Blues czekają na zwycięzcę pary Tottenham – Sheffield (pierwszy mecz 1:0).
Takie mecze przypominają nam, że bezbramkowy remis nie musi usypiać. Przynajmniej nie wszędzie. W Ekstraklasie zwykle jest równoznaczny z potężną, podaną przez oczy i uszy dawką melatoniny. A jak tego wieczora było na Stamford Bridge? Cóż, jakby to powiedzieć… Popisy indywidualne (Hazard, Coutinho), światowej klasy interwencje belgijskich łapaczy (Courtois, Mignolet). Były też kontrowersje (niepodyktowany karny dla Chelsea, brak czerwonej kartki dla Hendersona). No i oczywista oczywistość, czyli emocje. Do ostatniej sekundy dogrywki, chociaż w praktyce Liverpool z rywalizacji wypisał się już znacznie wcześniej. Szkoda tylko, że widowisko swoim bandyckim zachowaniem psuł Diego Costa, którego sędzia powinien był wyrzucić z boiska. Jakby to powiedział Kazek Węgrzyn – przed meczem wychylił chyba wiadro witamin.
Jeśli mielibyśmy wybrać piłkarza meczu, to byłby nim Eden Hazard. W tym wypadku nie tyle za efektywność, bo nie zaliczył ani gola, ani asysty, ale należałoby mu się za polot i fantazję. Tak sobie myślimy, że to chyba najbardziej brazylijski piłkarz w Europie. Król balansu i tempa. Jeden z dosłownie kilku, którzy samą swoją obecnością na boisku mają prawo przyciągać na stadiony. Indywidualista, ale nie samolub. Zresztą… Wystarczy rzucić okiem.
Ostatecznie piłka znalazła się w bramce tylko raz, mimo prawie trzydziestu prób obu rozpędzonych, bez przerwy nacierających na siebie ekip. W pierwszym meczu było 1:1. Podstawowy czas rewanżu zakończył się wynikiem 0:0, ale w Pucharze Ligi zasada bramek na wyjeździe obowiązuje dopiero od dogrywki, więc – tak czy inaczej – Chelsea miała awans w garści. Gola dobijającego The Reds przewrotnie nie zdobył żaden wirtuoz, a harujący jak wół Branislav Ivanović, cudownym strzałem głową po dośrodkowaniu świetnie spisującego się Williana. W polu karnym nie pokrył go Mario Balotelli.
Właśnie, na koniec słówko o Włochu. Wszedł z ławki. Miał mnóstwo czasu, żeby przekonać do siebie i kibiców, i wciąż wierzącego w niego Brendana Rodgersa. Nic z tego. Po obiecującym początku, kilku fajnych, użytecznych zagraniach piętką i wymianach piłki z kolegami, utonął. Mnóstwo złych wyborów. Tym razem widać było, że się stara. Mimo to nie wychodziło mu prawie nic, czyli status quo. Kilka udanych kopnięć to za mało. Z jego występu w pamięci większości kibiców zostanie niestety tylko to.