Jeśli szukacie najtrafniejszej definicji określenia “szczyt buractwa”, to służymy pomocą. Jak pewnie wiecie Rafała Augustyniaka z Widzewa Łódź, czyli generalnie rzecz biorąc cuchnącego bagna, już prawie wyłowiła Jagiellonia Białystok. Prawie, bo na dobrą sprawę transferu wiąż jeszcze nie klepnięto, choć już trenuje z drużyną Michała Probierza. Los chciał, że oba kluby grały dziś w Grodzisku Wielkopolskim mecz sparingowy. Naturalną koleją rzeczy było, że Augustyniak, mimo wszystko wciąż piłkarz Widzewa, z Łodzi dostanie się tam razem w widzewiakami. Weto postawił jednak nasz znajomy wąsaty Hans Christian Andersen – Wojciech Stawowy.
Mogło wyglądać to mniej więcej tak.
– Trenerze, mogę zabrać się z wami?
– Nie, spieprzaj. Jesteś już poza naszą drużyną. Jedź taksówką, autostopem, albo poczekaj na PKS-a. Nasz klub nie będzie płacił za twoje podróże.
I musiał dojechać na własną rękę. Był jednym z nielicznych, który w jakikolwiek sposób wyróżniał się jesienią. Jeśli nie samymi umiejętnościami, to przynajmniej ambicją. Jagiellonia interesowała się nim już latem. Wtedy Widzew ofertę odrzucił, ale teraz nie miał wyboru. Kontrakt Augustyniaka wygasa z końcem sezonu i to dosłownie ostatni dzwonek na zarobienie paru groszy, które w tej parszywej sytuacji robią różnicę.
Czym kierował się Stawowy? Na to pytanie pewnie sam nie potrafiłby udzielić logicznej odpowiedzi, bo taka po prostu nie istnieje. Myślenie typu “nie wpuścimy cię do naszego Autosana, bo już nie jesteś jednym z nas” to nic innego, jak niczym nie uzasadniony szczyt buractwa. Wybaczcie, ale inne określenie po prostu nie wchodzi w grę. Tym bardziej, że – jak utrzymuje Michał Probierz – umowa Augustyniaka z Jagiellonią nie została jeszcze podpisana.
Tak traktuje się piłkarza formalnie wciąż będącego częścią klubu? Niedawnego KAPITANA?
Stracił na tym Stawowy, bo do łatki oderwanego od rzeczywistości futurysty należy dolepić mu jeszcze kolejną – impertynenta. Traci też i sam klub, który ledwo wiążąc koniec z końcem naraża się na kolejne kopniaki w tyłek od opinii publicznej i środowiska. Co na tym zyskano? Nic, może poza naparstkiem paliwa i podwyższonym ego trenera, który ostatnio wzbił się w powietrze, a teraz obawiamy się, że grozi mu mocne uderzenie głową o sufit.