Była druga połowa 2011 roku. Atletico Madryt pogrążało się w przeciętności. W tamtym okresie – od końcówki września aż do końcówki grudnia – zmierzyło się z Barceloną, Sevillą, Granadą, Mallorką, Athletikiem, Realem Saragossa, Getafe, Levante, Realem Madryt, Rayo Vallecano, Espanyolem i Betisem.
Ile z tych spotkań Atletico wygrało? Trzy. Z Realem Saragossa, Levante i Rayo. Trzy wygrane w dwunastu meczach, to nie jest bilans rzucający na kolana. Każda próba postawienia się gigantowi, kończyła się wówczas boleśnie. Starcie z Barceloną – 0:5. Z Realem – 1:4. Do zespołu z Vicente Calderon strzelano jak do kaczek.
Do tego dodajmy dwa przegrane mecze w Pucharze Króla z… Albacete, w 1/8 finału. W takim właśnie momencie – dwa dni po wstydliwej porażce z trzecioligowcem – do szatni wkroczył Diego Simeone. Chyba nikt nie spodziewał się po nim cudów.
Kogo spotkał Argentyńczyk w tej pozbawionej wiary i ducha szatni?
Siedzieli w niej Godin, Miranda, Courtois, Filipe Luis, Juanfran, Diego, Gabi, Arda Turan, Adrian, Suarez, Koke, Tiago… No i Falcao.
Na pierwszą porażkę czekał długo. Dopiero w ósmym spotkaniu musiał uznać wyższość Barcelony – ale już nie 0:5, tylko 1:2. Dzięki dobremu finiszowi, zespół skończył ligę na piątym miejscu, a dodatkowo – co niezwykle ważne – wygrał Ligę Europy. Rok później był trzeci, dwa lata później – pierwszy. Byłem na meczu, gdy zdobył tytuł La Liga. Całe Camp Nou biło brawo na stojąco.
Kadra Atletico, którą przejął Simeone, poraża. Przecież za wyjątkiem Falcao, którego zastąpił nikomu wcześniej nieznany Diego Costa, to są zawodnicy, którzy w 2014 roku doszli do finału Ligi Mistrzów i zdobyli mistrzostwo kraju. Argentyński szkoleniowiec nie wydał 300 milionów euro na wzmocnienia, jak to lubią robić Mourinho, Benitez, czy ostatnio Rodgers. Nie powiedział w pierwszym wywiadzie, że „potrzebuję nowych zawodników na każdej pozycji”, nawet nie jęczał, gdy zdecydowano się sprzedać Falcao. Pracował. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek w nowożytnej historii futbolu w sposób bardziej spektakularny i przy użyciu tańszych środków odmienił tę samą drużynę. Nie ten sam klub, tylko tę samą drużynę. Dorwał w swoje łapska zawodników nie zdających sobie sprawy, jak wiele potrafią i jak dużo mogą osiągnąć – i poprowadził ich na samiuteńki szczyt.
To inspirująca historia, drogowskaz dla trenerów z całego świata – od piątej ligi peruwiańskiej, po pierwszą angielską. Że nie ma rzeczy niemożliwych. I że nie wszystko można kupić. Że sukces wypracowany, a nie kupiony, smakuje znacznie lepiej. Że trener musi w pierwszej kolejności mieć otwarte oczy, a nie książeczkę czekową.
Piszę o tym dlatego, że wydaje mi się wyjątkowo niesprawiedliwe, iż Simeone nie został trenerem roku.
Joachim Loew zdobył mistrzostwa świata, ale… kto miał je zdobyć? Przed turniejem niemal wszyscy pytani o głównych faworytów, odpowiadali: Niemcy. Oczywiście to, że Niemcy typowani byli na zwycięzców, wynikało także z doskonałej pracy Loewa, jaką wykonał wcześniej. Niemniej – sam potencjał drużyny był niezwykle wysoki. Ancelotti wygrał Ligę Mistrzów, ale przegrał ligę hiszpańską. Jego „dream team” zbudowany nie został cierpliwą pracą na treningach, ale przede wszystkim mamoną. A Atletico? Cofnijcie się do 21 grudnia 2011 roku, gdy madrytczycy przegrali z trzecioligowym Albacete. Wejdźcie do tej szatni i powiedzcie siedzącym w niej piłkarzom: – Za 2,5 będziemy mistrzami kraju i zagramy w finale Ligi Mistrzów.
Simeone na każdy polu był nadzwyczajny. Mistrzostwo kraju to największa klubowa sensacja ostatnich lat, być może to w ogóle największa sensacja, odkąd Grecja sięgnęła po mistrzostwo Europy. A gdyby się jeszcze udało dodać do tego Ligę Mistrzów… Zabrakło sekund, jednego wyskoku, jednego bloku, szczegółu. Szczegółu, na jaki trener podczas gry już nie ma wpływu.
Teraz Jose Mourinho zabrał mu trzech piłkarzy – Costę, Courtoisa i Filipe Luisa, do tego dobrał sobie jeszcze Fabregasa i paru innych. Za moment coś wygra i znowu będzie wielki. Dla mnie większy jest wciąż Simeone, który ulepił zespół z tego, co miał. Ja wiem, że jest to w dużej mierze – no sorry – zespół skurwieli, którzy lubują się w nieczystych, czasami brutalnych i chamskich zagraniach, ale… każdy orze jak może. To jest ich styl. I dlatego są dzisiaj zmorą dla Barcelony, dla Realu, dlatego też zmiażdżyli Chelsea na wiosnę w Lidze Mistrzów.
Rok 2014 był rokiem Diego Simeone. To on zdobył prawdziwe mistrzostwo świata.
* * *
Gdy piłkarze wybierają trenera roku, albo co gorsza jedenastkę roku (Andres Iniesta, David Luiz, Thiago Silva…) zawsze będzie pojawiać się ten sam problem, wynikający z oczywistego faktu: piłkarze grają w meczach, a nie je oglądają.
Kiedy my siedzimy na kanapie i zaczynamy weekendową jazdę z pilotem (od 13 w sobotę do 22 w niedzielę), zaliczając – jak dobrze pójdzie – nawet i siedem meczów, oni albo grają, albo jadą na mecz, albo wracają z meczu, albo idą na dyskotekę (bo trzeba się odstresować), albo na kolację z rodziną (bo to najlepszy moment), albo są tak zmęczeni, że idą spać… Taki Messi albo Ronaldo – przecież oni rozgrywają rocznie tyle spotkań, że gdyby mieli jakieś jeszcze oglądać, to by zwariowali. Ich wiedza na temat Bundesligi albo Serie A zapewne nie jest większa niż wiedza przeciętnego 15-latka średnio zainteresowanego futbolem. Mogą nawet nie wiedzieć, że istnieje taki klub jak Wolfsburg albo Udinese.
I potem każ im wybierać.
Wybiorą kumpli. Albo w najlepszym razie piłkarzy, z którymi mieli styczność i którzy im podczas tych krótkich momentów czymś zaimponowali.
Głosowanie na „Złotą Piłkę”, nawet w tej formule, jest w porządku, bo dziwne głosy i tak w ostatecznym rachunku nie mają znaczenia, a wskazać logiczną trójkę najlepszych piłkarzy świata potrafi niemal każdy. Ale już zestawienie jedenastki roku, jak widzieliśmy, to wyższa szkoła jazdy. I tutaj już mamy kraksę za kraksą.
– No, kto jest dobrym obrońcą? Niech się zastanowię? Ten, no, no, ten… Ten, jak mu… Ten z tą fryzurą śmieszną, lokowaną…
– David Luiz? – podpowiada 8-letni syn.
– O, o ten właśnie. Luiz. Wpiszę Luiza.
Piłkarze:
a) nie oglądają zbyt wielu meczów
b) nie przywiązują wagi, czy plebiscyt dotyczy roku 2014, czy „to tak ogólnie”
c) kierują się sympatiami i antypatiami
Dla nich to zabawa. Oddadzą głos na kolegę, tak jak przy wybieraniu przewodniczącego klasy głosuje się na kumpla, a nie nielubianą kujonkę. Nawet Lewandowski, tłumacząc, że teraz jednak wolałby zagłosować na Neuera (a zagłosował na Ronaldo), stwierdził, że to „dobry bramkarz i dobry kolega”. Zupełnie jakby wybierał świadka na ślub, a nie najlepszego piłkarza świata.
* * *
Z „Lewym” to w ogóle przedziwna sprawa. Wystosował najbardziej absurdalne przeprosiny, o jakich przez ostatnie miesiące słyszałem. Otóż nasz biało-czerwony as przeprosił za to, że… zagłosował na Cristiano Ronaldo w plebiscycie FIFA i „France Football”.
– Wybór Ronaldo był błędem z mojej strony. Ale głosowałem w sierpniu, dzisiaj wybrałbym inaczej. Bardzo przepraszam „Manu” – powiedział Lewandowski, a mówiąc o „Manu”, miał na myśli oczywiście Manuela Neuera.
Niezwykle mnie ciekawi, czym to kierował się Lewandowski, głosując w sierpniu na Ronaldo, a cóż takiego zdarzyło się później, że ten głos to jednak błąd. Sierpień to przecież dość świeżo po mistrzostwach świata, wygranych przez Neuera i przegranych przez Ronaldo. Mógł mieć ten turniej Lewandowski świeżo w pamięci i nim się sugerować – ale tak nie było.
Później natomiast… Później wystartowała liga hiszpańska oraz Liga Mistrzów. I Ronaldo zaczął grać na dobre.
Wrzesień: 10 goli.
Październik: 10 goli.
Listopad: 6 goli.
Grudzień: 6 goli.
W okresie od września do grudnia Ronaldo strzelił 32 gole i zdaniem Roberta Lewandowskiego, właśnie ten okres zadecydował o tym, iż… „Złota Piłka” mu się nie należała. Zastanawiam się, cóż więcej mógłby zrobić Portugalczyk, by jednak utwierdzić kapitana reprezentacji Polski, iż sierpniowy głos był w porządku? Czy 40 bramek by wystarczyło? Może 45? Gdzie jest granica?
Neuer oczywiście wciąż grał dobrze, chociaż nie bezbłędnie – by przypomnieć tylko mecz Polska – Niemcy, w którym nam dość wydatnie pomógł. Nie potrafię jednak wskazać, cóż takiego dokonał niemiecki bramkarz, że na finiszu odsadził Ronaldo.
Za wyjątkiem tego, że… zakolegował się z Lewandowskim. No właśnie. Tyle warte są te wszystkie głosy.
* * *
Jak można wybierać piłkarza roku w sierpniu?
KRZYSZTOF STANOWSKI