Najpierw były zeszyty w kratkę, z czasem pojawiły się komputery, na końcu jest twitter, gdzie OptaJoe powie nam, że Eden Hazard to najczęściej faulowany zawodnik w Anglii, a błędy obrońców Liverpoolu i Evertonu wygenerowały 20 procent wszystkich strzałów w tym sezonie Premier League. Świadomość kibiców i trenerów wzrasta. – Rewolucja? Od 2004 roku czas kontaktu piłkarza z piłką ewoluował z 2,6 sekund do 1,1 – mówi Olivier Bierhoff w wywiadzie dla „Kickera”.
Ta historia zaczyna się w dowolnej lidze świata. Powiedzmy, że tym razem będzie to Anglia. Radamel Falcao stoi na środku boiska w niedzielnym meczu Manchesteru z Tottenhamem, a po chwili jego podanie jest już w Nicei, zarejestrowane jako jedno z 2500 zdarzeń w systemie Amisco. Gdy kilka minut później oddaje strzał na bramkę Hugo Llorisa, to samo przetwarza dwóch pracowników londyńskiej firmy Opta. Na ostatnim piętrze budynku przy Waterloo Road ta zabawa trwa już osiemnasty rok. Zaznaczane jest każde zagranie zawodnika. Mecz rozbijany jest na setki cząstek. Na koniec powstaje raport. Po dwóch godzinach wiemy, że Falcao przegrał 9 na 11 pojedynków główkowych, miał 3 nieudane dryblingi i oddał 2 strzały.
To tak w skrócie, liczb jest dużo więcej. Gąszcz danych służy tu jako wskazówka, ale wskazówka na tyle cenna, że w Europie funkcja analityka jest dziś tak samo powszechna, jak funkcja kierownika lub szatniarza. Najlepszy przykład: Manchester City zatrudniający do obróbki cyfr 11 osób. Szef tej grupy Gavin Fleig śmieje się, że poza ośrodkiem Carrington nikt nie wie o ich istnieniu, ale to właśnie od tajemniczych pokoi z wykresami rozpoczynają się niektóre decyzje sztabu i prezesów. Kiedy ktoś parę lat temu mówił „Yaya Toure biega za wolno”, Fleig wyciągał szereg liczb i mówił: „to tylko złudzenie”. Gdy Manchester City szukał zawodnika do dłuższego utrzymywania się przy piłce, liczby podpowiedziały kupno Carlosa Teveza. Udało się: od tego momentu posiadanie drużyny w strefie obronnej rywala wzrosło o 7,7 procenta.
Procenty…
Ten temat wraca i wracać będzie. Skoro w bardziej zaawansowanej Anglii dziennikarze piszą o potrzebie rewolucji, to co powiedzieć o ekstraklasie? Ostatnio w rozmowie z Weszło zwracał uwagę na to Robert Podoliński, roli nowinek nie bagatelizował też Michał Probierz. Zgoda – cyfry nigdy nie będą najważniejsze, ale skoro za ich pomocą da się opisać otaczający nas świat, to futbol tym bardziej.
Kilka tygodni temu wpadł nam w ręce raport rosyjskiej firmy Instat (z jej usług korzysta m.in. Śląsk Wrocław). Na 20 stronach przedstawiono wszystko, co działo się jesienią w ekstraklasie. Jak można się domyślić, nie jest to książeczka z obrazkami. Diagramy, diagramy, diagramy – ktoś powie, że nikomu nieprzydatna zabawa, ale przecież ulubione powiedzenie trenerów o detalach i niuansach nie wzięło się z niczego. Gdyby w Szczecinie przeanalizowali liczby Patryka Małeckiego, to dzisiaj nie musieliby płacić mu 50 tys. miesięcznie. Nie byłoby w lidze miejsca dla Sławomira Szeligi, Dariusza Zjawińskiego i Michała Janoty – z punktu widzenia statystyki to zawodnicy niepotrzebni. Ten ostatni, Janota, dla laika może wydać się efektowny, piłkarskich ruchów odmówić mu nie sposób, ale gdyby tak jak w Moneyball wyliczyć parametr „win shares” (zagrania przekładające się na wygrane), okazałoby się, że od boiska lepiej trzymać go z daleka. Osławiony Moneyball nie zwraca uwagi na metrykę, osiągnięcia, wrażenia artystyczne – weryfikuje to, co faktycznie zawodnik wnosi do zespołu.
Tę historię znają wszyscy, ale futbol na pierwszego szaleńca jeszcze poczeka. Lata 90., Amerykanin Billy Beane odrzuca dotychczasowe schematy budowania drużyny bejsbolowej i zawierza wiedzy Paula DePodesta. Fajtłapowaty absolwent ekonomii w Yale jest tutaj pionierem. Proponuje koncepcję selekcjonowania zawodników na podstawie liczb, a potem tak długo grzebie w odrzutach, aż znajduje ludzi wybitnych w jakimś aspekcie i dobranych w ten sposób, by na boisku dawali drużynie maksimum. Skazani na pożarcie Oakland Athletics zaczynają wygrywać. Najgorsi stają się najlepsi. W końcu ustanawiają rekord wszech czasów, a ich metodę przejmują bogacze z Boston Red Sox. Kiedy zdobywają pierwszy tytuł od 86 lat, Moneyball staje się czymś więcej niż fetyszem paru grubasków w okularach.
W Stanach to standard. Hokej, baseball, futbol amerykański, koszykówka – poruszanie się w tych dyscyplinach bez Moneyball to zabawa chłopa z sierpem w erze kombajnów. Wymowny jest tu przykład Brandona Jenningsa, wielkiego talentu NBA, który w jednym z pierwszych meczów zaliczył 50 punktów, a potem wzięty w wir diagramów okazał się zawodnikiem hamującym pracę zespołu. Gdyby Moneyball istniał w ekstraklasie, przeciwieństwem Jenningsa mógłby być Marcin Budziński. Jesienią najczęściej oddający strzały zawodnik w ekstraklasie, pierwszy w udanych dryblingach, drugi w asystach, do tego czwarte miejsce pod względem kluczowych podań i pierwszy w wygranych pojedynkach na ziemi. Brzmi to może trochę chaotycznie, ale biorąc wszystko do kupy, powstaje z tego obrazek pomocnika kompletnego. I tylko szkoda, że futbol to nie baseball. Gdyby było inaczej, Budzińskiego z Cracovii już by zabrano.
Romans piłki z liczbami nie jest łatwym romansem. Po co komu ciągi cyfr w dyscyplinie, w której bramki są dwie, a mecz można wygrać, przegrać lub zremisować. Mimo wszystko ktoś ruszył to domino, a wszystkie źródła kierują się w stronę komandora lotnictwa Charlesa Reepa. Mecz trzecioligowego Swindon Town okazał się dla niego takim rozczarowaniem, że zaczął analizować. Tak, to te wspomniane wcześniej zeszyty w kratki, gdzie Reep rozpisał 578 spotkań, a potem doszedł do wniosku, że tylko dwa na dziewięć goli pada po akcjach składających się więcej niż z trzech podań. W erze tiki-taki, nawet jeśli już nieco przebrzmiałej, brzmi to jak herezja, ale Anglicy uwierzyli. Jedni mówią, że to przypadek, bo tacy byli wówczas piłkarze (kick and rush), inni, że to stały trend. Prawda leży pewnie po środku, ale o idei „trzech podań” wspominał nawet Alf Ramsey, gdy Anglia w 1966 roku pierwszy i ostatni raz wygrała mistrzostwo świata.
Dzisiaj Anglicy znowu szukają. Znowu fatalne wyniki reprezentacji każą jej zerkać w kierunku statystyk, ale kiedy przed mundialem jedna z firm bukmacherskich poprosiła Stephena Hawkinga o opracowanie formuły na wygranie turnieju, skończyło się pustym śmiechem. Jeden z najwybitniejszych mózgów naszych czasów do zadania podszedł solidnie, rozpisał każdy najdrobniejszy szczegół, tylko co z tego, skoro formuła w skrócie brzmiała mniej więcej tak: czerwone stroje, ustawienie 4-3-3, klimat inny niż umiarkowany i wysokość powyżej 500 m.n.p.m. Praca Hawkinga, choć kosztująca ogrom czasu, okazała się pracą niepotrzebną.
Amerykanie zauważyli to już dawno. W piłce nie da się aż tak bardzo polegać na liczbach. W gabinetach tysięcy pasjonatów wciąż trwa obróbka, wciąż szuka się kamienia filozoficznego, który mógłby być uniwersalny dla wszystkich i wszędzie, ale potem jedno poślizgnięcie się Stevena Gerrarda zabiera Liverpoolowi mistrzostwo Anglii, a wybicie Davida Villi daje Realowi rzut rożny, po którym za moment pada wyrównanie w 93. minucie finału Ligi Mistrzów.
Futbol…
Jak mocno bywa przewrotny przekonał się Egil Olsen. Norweg, który dzięki metodom Reepa w latach 90. wyciągnął reprezentację z dna, a kilka lat później wysłuchiwał lawiny szyderstw. Awans na mundial po 56 latach, drugie miejsce w rankingu FIFA – w Europie mówiono o nim „Profesor”, ale bańka prysła, gdy tym samym systemem Olsen spuścił z Premier League Wimbledon. Inne uwarunkowania, inni ludzie – tłumaczeń było wiele. Fakty brutalne: Olsen na kilka lat zniknął. Posadę selekcjonera Norwegów objął dopiero po dziewięciu latach, ale wielkich newsów na razie nie dostarcza. Przeciętny kibic w światowych mediach raz mógł usłyszeć jego nazwisko, gdy w trakcie eliminacji do Euro 2012 ktoś… ukradł mu laptopa.
Nie ma mądrych. Recepta na zwycięstwa jeszcze nie powstała, ale próby trwają. Frederic Antonetti, były trener Rennes, mówi, że dzisiaj we Francji 80 procent klubów pracuje na systemie Amisco (w ekstraklasie tylko Legia i Lech). Christian Gourcuff (11 lat w Lorient) dodaje, że znajomość liczb daje przewagę, a Arsene Wenger dzięki tajemnej wiedzy zarobił dla Arsenalu miliony, kupując zawodników w fazie rozkwitu i sprzedając tuż po tym, gdy cyfry biły na alarm. Henry, Vieira, Petit, Overmars – żaden z nich po odejściu z Arsenalu nie osiągnął już szczytowej formy.
Wenger jest twarzą rewolucji. Platforma analityczna Castrol Index nieprzypadkowo wybrała go na ambasadora. Kiedy 19 maja 2004 w finale Pucharu UEFA piłkarski świat pierwszy raz usłyszał nazwisko Flamini, Francuz wiedział już o nim wszystko. To, że dołączy zaraz do Arsenalu – również. Okazało się bowiem, że ten 20-latek w swojej kategorii wiekowej jest unikalny. Biega ponad 14 kilometrów w trakcie meczu, odbiera piłki jak maszyna, a tak w ogóle jest idealnym następcą dla Patrika Vieiry. W Anglii mówi się, że to jeden z kroków milowych. Pierwszy raz w historii Premier League zatrudniono zawodnika przede wszystkim na podstawie liczb. Damien Comolli, asystent Wengera w latach 90. mówi: „To typ człowieka, który do porannej kawy zawsze zabiera ze sobą arkusz excela. Do dziś pamiętam jego minę, kiedy pierwszy raz zobaczył Amisco”.
Historii jest wiele. Ta najbardziej i najczęściej rozpowszechniana dotyczy Dennisa Bergkampa. Kiedy pewnego razu Wenger zawołał go do siebie, powiedział wprost: „Popatrz, w tym sezonie od 70. minuty meczu zaczynasz biegać mniej, a twoja szybkość gwałtownie spada”. Holender był przygaszony. Wiedział, że z liczbami nie ma szans. Tylko on, Wenger, absolwent ekonomii i matematyki na Uniwersytecie w Strasburgu tak restrykcyjnie podchodził do statystyk i tylko on wprowadził zasadę 3,2 sekund. Piłkarz, który potrzebował więcej czasu na sekwencję przyjęcie piłki – decyzja – podanie na Arsenal był zwyczajnie za słaby.
– Pewnego razu wszedłem do jego biura, a on dał mi kartkę. Od razu spytał: „czy wiesz, dlaczego zawsze jesteśmy na drugim miejscu? Spójrz na te liczby, we wszystkich najważniejszych kategoriach też jesteśmy drudzy. Drudzy w strzałach, drudzy w przechwytach, drudzy w przebiegniętych kilometrach. Drudzy po Manchesterze… – wspomina Commoli.
Nauki Wengera próbował kilka lat później przeszczepić w Tottenhamie i Liverpoolu. Przyjaciel Beana, facet z amerykańską mentalnością nie odniósł jednak spektakularnego sukcesu. Po pierwsze – piłka to dziedzina, gdzie wciąż rządzi konserwatywne myślenie, po drugie – zabrakło czasu. Dopiero kolejne lata pokazały, że sprowadzenie Dimitara Berbatova było strzałem w dziesiątkę, że Luka Modrić to statystyczny gigant, a Jordan Henderson, choć początkowo na Anfield pogardzany, w końcu wyrósł na solidnego gracza. Aha, to Commoli ściągnął też na White Hart Lane Garetha Bale’a. Po kiepskim początku chciano go sprzedać do Birmimgham, aż w końcu odpowiednio wykorzystane liczby pokazały, że facet… gra na złej pozycji. Bale wystawiany jako ofensywny skrzydłowy zaczął dawać drużynie więcej, a resztę historii znacie.
Tak dobitnych przykładów na polskim podwórku wciąż brakuje. Nazwy Prozone i Instat weszły na stałe do języka, ale jeszcze nikt nie pochwalił się, że – dajmy na to – zawodnik X został kupiony dlatego, bo miał wysoki parametr dośrodkowań. Kiedy dwa miesiące temu spotkałem się z Gonzalo Feio, analitykiem Legii, mówił, że Henning Berg już w przerwie ma dostęp do części statystyk. Widać, że Legia pod tym względem lekko innym odjeżdża. Zainstalowane kamery rejestrują wszystko: dystans, czas pokonany marszem, truchtem, bieg o niskiej, średniej i wysokiej intensywności. Nie każdego jednak stać na taki luksus. Gdy w 2008 roku, Maciej Skorża poprosił Bogusława Cupiała o zakup Amisco, właściciel Wisły odpowiedział: „Będzie Puchar Ekstraklasy, będzie Amisco”. Krakowianie przegrali jednak z rezerwami Legii, Juszczyk wrzucił sobie piłkę do siatki, a systemu jak nie było tak nie ma.
Jedni mówią: u nas wciąż nie ma europejskiej świadomości. Drudzy podpowiadają: świadomość jest, ale brakuje pieniędzy. Kluby wciąż z ostrożnością spoglądają na platformy liczb i filmików. – Mnożenie kosztów – mówią, a potem zatrudniają piłkarzy na oślep, tak jakby sami chcieli sobie zaprzeczyć. Jak zawsze za przykład normalności może posłużyć Francja. W sezonie 2007/2008 prezes Michel Aulas na pensje piłkarzy wydawał zaledwie 31 procent budżetu. Zawodników kupował tanich, ale analizowanych. Diarra i Essien to owoce tej polityki. Kiedy ten drugi za 38 mln euro odszedł do Chelsea, na jego miejsce wskoczył cztery razy tańszy Tiago. Nie ma w tej historii przypadku: na Portugalczyku Francuzi też w końcu zarobili.
David Moyes w Evertonie powiedział kiedyś: kupmy bazę danych Football Managera, tam będziemy przebierać. Alex McLeish, gdyby posłuchał kilkanaście lat temu syna, maniaka FM, być może ściągnąłby do Glasgow Rangers Leo Messiego. – Mówiłem mu, że będzie najlepszy na świecie – to zdanie pada nawet w dokumencie telewizyjnym o najbardziej wciągającej grze świata. Ale prawda jest taka, że świat poszedł do przodu i dziś platformy typu Wyscout czy Instat oferują jeszcze więcej.
Ostatnio dużo mówiło się o Dusanie Kuciaku. „Piłka Nożna” stwierdziła, że jesienią był najlepszym bramkarzem ekstraklasy, a my odwrotnie – że w niektórych meczach grał wręcz katastrofalnie. We wspomnianym raporcie Instata to drugi najgorzej grający nogami bramkarz ekstraklasy (na równi z Pawełkiem, gorszy tylko Janukiewicz). Za pomocą kilku kliknięć możemy to sprawdzić. Mecz z Górnikiem, mecz z Łęczną, spotkanie z Cracovią – niewielu było w minionej rundzie bramkarzy, którzy tak często wystawiali rywalowi piłkę na tacy. W obronionych strzałach Kuciak plasuje się w środku, ale tu też posegregowane filmiki szybko nam podpowiedzą, że szału w tych interwencjach nie było. To, co kiedyś zajmowało godziny, dzisiaj można przejrzeć w kwadrans. Na koniec to wszystko sumuje algorytm, wyciągając esencję, tzw. Instat Index. Jeśli uznać ten wskaźnik za wiarygodny, to najbardziej kluczowymi piłkarzami ekstraklasy jesienią byli Paweł Brożek (225), Mateusz Piątkowski (217) i Ivica Vrdoljak (206).
Oczywiście to tylko komputer. Czynnik wspierający, nigdy wyrocznia. W statystykach mamy podania do przodu, do tyłu, w bok, ale w przypadku tych pierwszych żaden program nie powie, czy była to piłka starannie dopieszczona, czy raczej na „zapalenie płuc”. Alex Ferguson odpalił kiedyś w Manchesterze Jaapa Stama, bo ten z każdym rokiem robił mniej wślizgów. We Włoszech mówiono o coraz słabszych statystykach biegowych Paolo Maldiniego. Dopiero po pewnym czasie komuś włączyła się lampka, że to zasługa doświadczenia. Stam i Maldini nie robili zbędnych ruchów, bo wiedzieli, kiedy i jak się ustawić.
Wiele jeszcze będzie dyskusji na ten temat. Piłce daleko do baseballa, ale nawet, jeśli liczby miałyby oznaczać tylko 5-10 procent zysku, to nikt tej wiedzy nie zbagatelizuje. Ostatnio dużo dobrego dla tej dziedziny zrobiła książka „Futbol i statystyki”, która w piękny sposób obala powszechne przekonania. Dowiemy się z niej m.in., że rzuty rożne są przereklamowane albo, że najważniejsi napastnicy to nie ci, którzy strzelają dużo bramek, tylko ci, którzy trafiają do siatki w odpowiednich momentach.
– Skończyły się czasy Power Pointa – mówi Christopher Clemens, główny analityk reprezentacji Niemiec. Mistrzowie świata od 2005 roku współpracują z Uniwersytetem Naukowym w Kolonii. Symbolem tej zmiany jest Manuel Neuer, który w trakcie meczu przebywa dystans 7.5 kilometra, czyli prawie o połowę większy niż dawniej Oliver Kahn. W latach 90. gra Niemców rozciągała się na 30-35 metrów, dzisiaj jest to obszar zminimalizowany do 20-25 metrów. Idealny kontakt z piłką ma wynosić 1,1 sekundy. Clemens w wywiadach rzuca te liczby jak z automatu i aż nasuwa się pytanie: czy tego nie jest przypadkiem za dużo? Czy ta pogoń za perfekcją nie zabierze nam kiedyś całego funu?
Walerij Łobanowski mawiał: zespół, który popełnia nie więcej, niż 15-18 procent błędów w swych działaniach, jest niepokonany. Marcelo Bielsa dodał: gdybym na boisku miał roboty, wygrywałbym zawsze.
Uff…
Jak dobrze czasem zobaczyć Mariusza Pawełka.
PAWEŁ GRABOWSKI