Reklama

Każdy zasługuje na osiemnastą szansę. Adriano rusza do Hawru

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

29 grudnia 2014, 18:35 • 11 min czytania 0 komentarzy

Le Havre. Trzy proste skojarzenia: ogromne tradycje, Ibrahim Ba, Tomasz Wieszczycki. Najstarszy francuski klub, który pierwsze sekcje rozkręcał w latach siedemdziesiątych… dziewiętnastego wieku nigdy nie był wprawdzie potentatem na miarę Lyonu czy Marsylii, ale zaliczył kilka ładnych sezonów w Ligue 1, dołożył do tego również Puchar Francji, a na przełomie wieków (naturalnie XIX i XX) brylował w turniejach obejmujących zasięgiem całą Normandię. Co zagorzalsi fani piłki z lat dziewięćdziesiątych przypomną pewnie jeszcze Ibrahima Ba z charakterystyczną blond-fryzurą oraz Vikasha Dhorasoo, który właśnie z Le Havre przeszedł do Olympique’u Lyon.

Każdy zasługuje na osiemnastą szansę. Adriano rusza do Hawru

Od dziś jednak to wszystko jest nieaktualne. Le Havre wraca na łamy światowych czasopism, chociaż wciąż jest przecież tylko średniakiem na granicy bankructwa we francuskiej drugiej lidze. Wraca za sprawą człowieka, który zakasuje pewnie liczbą artykułów na swój temat wszystkich piłkarzy Le Havre od czasów Mandandy. Dziś – i niestety każdy Wieszczycki czy Dhorasoo musi się z tym pogodzić – Le Havre będzie na oku dziennikarzy z całego świata wyłącznie ze względu na magię postaci pana Leite Ribeiro, znanego jako Adriano.

Adriano. Ten Adriano. Tak, ten, który chętnie pozował do zdjęć z całą plejadą brazylijskich gangsterów, tak, ten sam, który swego czasu częściej, niż gole zaliczał “urlopy na żądanie”, najczęściej przedłużając sobie pobyt w ukochanej ojczyźnie. Wielu zastanawiało się, czy on jeszcze w ogóle żyje, a jeśli tak – czy leży naćpany gdzieś w śmierdzących fawelach, czy może pławi się w luksusach gangesterskich willi, w których przecież przez lata pozostawał częstym gościem. Na boisku widzieliśmy go ostatnio… chyba w barwach Corinthians, w sezonie 2011/12. Potem jeszcze zanotował jakieś incydentalne występy w Copa Libertadores, ale głośniej było naturalnie o treningach opuszczonych bez słowa usprawiedliwienia i kolejnych problemach wychowawczych, które sprawiał we wszystkich klubach, w których dano mu szansę gry.

Co przez te wszystkiego lata działo się z brazylijskim talentem, który stał się symbolem zgubnego wpływu dużych pieniędzy na ludzi z fantazją i zbyt dużą miłością do tańca i pięknych kobiet?

Koniec picia, tycia i balang

Reklama

“Koniec picia, tycia i balang”. To tytuł naszego tekstu o Adriano z… 2008 roku. Już wtedy Brazylijczyk, wówczas 26-letni, uchodził za zmarnowany talent, człowieka zniszczonego alkoholem i imprezami. – Pamiętam, że trzy lata temu walczyłem o Złotą Piłkę z Andrijem Szewczenką, a od tamtego czasu wszystko idzie źle – mówi Adriano. – Myślę, że występy w Lidze Mistrzów mogą pomóc mi osiągnąć dawny status, wszyscy będą mogli zobaczyć, że wciąż jestem wielkim piłkarzem i mogę wiele pokazać. Niektórzy stracili wiarę we mnie, ale ja wiem, że jeśli będę pracował ciężko, jeśli będę grzecznym chłopcem, wciąż mogę być wspaniały.

2008 rok. Tak naprawdę nawet nie wstęp do wszystkich problemów, które miały jeszcze spotkać brazylijskiego zawodnika. Już wtedy wiele mówiło się o związkach Adriano z gangami z Rio de Janeiro – antidotum miało być w tym wypadku proste, przeprowadzka do Sao Paulo. Już wtedy mówiło się o problemach z nocnymi klubami – Adriano miał je uciąć w bardziej profesjonalnych i “europejskich” klubach ze swojego nowego miasta. Alkohol? Ciężko go pogodzić z treningami w miejscu, które nie potrafi przymykać oka na “brak świeżości” u świetnie opłacanych profesjonalistów. To miała być odnowa, to miał być renesans i punkt wypadowy, z którego Adriano miał ruszyć z powrotem do Europy. Przypomnijmy jeszcze raz – mamy 2008 rok…

Zaczęliśmy trochę od połowy, bo właśnie ten uderzający tytuł artykułu sprzed sześciu lat najmocniej podkreśla i uwypukla kim jest Adriano. Dość powiedzieć, że w Sao Paulo, na wypożyczeniu z Interu Mediolan szokujące były nie jego wyskoki alkoholowe, ale… gole i dobra dyspozycja na boisku. Spora armia ludzi, którzy zdążyła postawić na nim krzyżyk mocno zdziwiła się, gdy brazylijski napastnik zagrał ponad dwadzieścia spotkań i ustrzelił siedemnaście sztuk w tamtejszej lidze. Gdzieś z tyłu głowy, nawet u tych największych sceptyków, zatliła się nadzieja – może jeszcze nie jest stracony? Może jeszcze się odkuje, może jeszcze raz zawalczy o szansę w najlepszych klubach Europy? Adriano, który przecież nawet w Sao Paulo lubił spóźnić się na trening, albo zwolnić się przed końcem zajęć, zapowiedział: wracam do Mediolanu, by pokazać klasę. Aha, wspominaliśmy, że w tym okresie zdążył pobić się z fotoreporterem i znokautować na boisku jednego z rywali? Można się pogubić, więc na wszelki wypadek wspominamy.

Ciągnie wilka do lasu…

We włoskim rygorze wytrzymał… Bądźmy łaskawi i przemilczmy liczbę dni. Te zapowiedzi “koniec picia” i tak dalej pochodziły bodajże z września 2008. W kwietniu Adriano rozwiązywał już kontrakt z Interem, oczywiście w atmosferze charakterystycznej dla efektownych rozstań brazylijskich pijaków z europejskimi firmami. Powiedzielibyśmy, że napastnik “wyleciał z Mediolanu”, ale on po prostu do niego nie wrócił. Po przerwie na reprezentację udzielił jedynie krótkiego wywiadu, w którym stwierdził, że “potrzebuje krótkich wakacji”, które mają na celu “przywrócić mu radość z uprawiania futbolu”. Zaskoczenie? Biorąc pod uwagę, że jeszcze w styczniu, gdy Adriano ominął prezentację zespołu, mówiło się nawet o jego… śmierci – nic nowego pod słońcem.


Adriano przyłapany w swojej ulubionej faweli Vila Cruzeiro

Reklama

Bezduszni makaroniarze nie okazali krzty zrozumienia dla zmęczonej ciągłą presją gwiazdy i zamiast zagwarantować mu płatny urlop na Wyspach Kanaryjskich, pogoniły go z klubu. Ciekawa była reakcja m.in. jego agenta, Gilmara Rinaldiego, który w wywiadach podkreślał, że… Adriano ma się świetnie, a dwa miesiące odpoczynku są po prostu niezbędne, by mógł kontynuować karierę piłkarską. Wydawało się, że cały świat wie, jakie są prawdziwe problemy zawodnika (i że na pewno nie należy do nich zmęczenie futbolem), ale agent i ogółem środowisko zawodnika będzie grać na pokładzie Titanica, aż do całkowitego zatopienia, najpewniej na którejś z plaż Rio de Janeiro.

Jak zwykle w takich przypadkach, upadłemu piłkarzowi rękę podał jego pierwszy klub. Tak jak Sypniewski po wszystkich wielkich aferach zawsze wracał do swoich kochanych Bałut i na boisko Łódzkiego Klubu Sportowego, tak i Adriano w krytycznych momentach zwracał się w stronę Flamengo. Po tym feralnym urlopie, który definitywnie zakończył przygodę zawodnika z Interem, marnotrawny syn powrócił do miejsca, w którym się wychował. – Założyłem tę koszulkę po raz pierwszy, gdy miałem siedem lat. Dziś znów czuję się jak ten mały dzieciak. To fantastyczne uczucie znów być w tym miejscu – przekonywał Adriano, ale nikt do końca nie wiedział, czy chodzi o możliwość gry dla ukochanego klubu, czy tańczenia na parkietach ukochanych klubów z Rio de Janeiro.

Tu jednak kolejny szok. Wykolejeniec, po którym wszyscy oczekiwali już tylko kolejnych głośnych skandali nagle… znów zaczyna strzelać. Bywa, że znika na kilka dni w odmętach Vila Cruzeiro, jednej z faweli jego rodzinnego miasta, ale gdy wraca – nie ma problemów z umieszczaniem piłki w siatce. Flamengo jest zaś niczym do przesady wyrozumiała matka. Zdarza mu się uciec z domu, ale przecież to nasz kochany synek… Przywiązanie jakiejś kobiety do drzewa po jednej z imprez? E tam, patrzcie jak ładuje kolejne gole! Kupno motocyklu i zarejestrowanie go na matkę jednego z baronów narkotykowych? Nasz Adriano z pewnością by czegoś takiego nie zrobił! Zdjęcia z karabinami, pokazywanie gangsterskich znaków, darowizna dla jednego ze znajomych gangsterów? Zamknijcie się i patrzcie jak gra!

Najgorszy transfer w historii włoskiej piłki

Ściągając Adriano do klubu trzeba się liczyć z określonymi kosztami. Zyski – na przykład zdobyte w grudniu 2009 roku mistrzostwo Brazylii – są równoważone przez odpały. Wymieniliśmy ich kilka już wcześniej, ale warto dodać to tej wyliczanki efektowne pożegnanie. Zamiast pokazać się swoim kibicom i pomóc kolegom w ostatnich kolejkach, Brazylijczyk tuż po dogadaniu się z AS Romą poszedł na L4. Władze klubu przekonywały go, że warto choćby pomachać fanatykom na stadionie, tym bardziej, że to TEN stadion, TO miasto, które Brazylijczyk rzekomo tak kocha i uwielbia. Nic z tego, Adriano jeszcze przed wygaśnięciem kontraktu zwinął swoje rzeczy i znów ruszył w świat.

Mija kilka miesięcy. Mamy 13 grudnia 2010. Adriano właśnie otrzymuje po raz trzeci w karierze “Złoty Kosz”, parodię “Złotej Piłki” dla najgorszego piłkarza Serie A. Ostatnie cztery podejścia do klubów z Włoch, to trzy tytuły dla najgorszego zawodnika i przedwcześnie rozwiązany kontrakt za przedłużający się pobyt w Brazylii. W Rzymie osiem występów. Ani jednego gola. Dwie kontuzje, niezliczona liczba artykułów na temat zawiedzionych nadziei. Roma zareagowała dwa miesiące po ściągnięciu Adriano. Wypożyczyła z Milanu Marco Borriello.

Upadek? Prawdziwy upadek Brazylijczyk wciąż miał przed sobą.

Grubas, który strzelił dwa razy

Tym razem nad Adriano nie musieli się litować we Flamengo – okazało się, że zanim “ostatnią szansę” dała mu jego Alma Mater, wiecznie roztańczonego figlarza przygarnęło Corinthians. Brazylijczyk w swoim nowym klubie na dobrą sprawę wystrzelił dwukrotnie. Za każdym razem w sposób, który miał bardzo poważne konsekwencje.

Pierwszy strzał? Gol w meczu z Atletico Mineiro, który dał jego zespołowi wyczekiwane i upragnione mistrzostwo Brazylii. Adriano w tym czasie przypominał czołg – nie z uwagi na siłę rażenia, ale masę. Już dawno przekroczył setkę na wadze, a cała Brazylia spekulowała, czy da się aż tak strasznie utuczyć wyłącznie z winy kontuzji. Albo raczej: jak bardzo niesportowo trzeba się prowadzić “lecząc uraz”, by doprowadzić własny organizm do takiego stanu. Snajper (choć coraz częściej to miano było jedynie ironicznym szyderstwem) narzekał tymczasem na brak zaufania i ciągłe zaglądanie w życie prywatne – od talerza, przez szklanki, aż po łóżko.

Debaty na temat tuszy na moment ustały, gdy jeden z dziennikarzy brazylijskiego Radia Gaucho wykrzyknął w ekstazie: “można mieć w drużynie gościa z brzuchem, jeśli jest w stanie zapewnić nam mistrzostwo”! Tak Adriano kupił sobie trochę spokoju, choć… padł też drugi strzał.

Oddany z pistoletu jego ochroniarza w dłoń panienki poznanej w klubie. Barra da Tijuca. Porządna dyskoteka w dzielnicy odległej od wystrzałów karabinowych, które da się usłyszeć na biedniejszych osiedlach. Impreza jak każda inna – Adriano wraz ze swoim gorylem, kilka panien, trzy z nich dość szybko stwierdzają, że w klubie jest zbyt gorąco. Albo raczej za zimno… Cała zabawa przenosi się do auta, którym nagle wstrząsa huk. Chwilę później z auta wytacza się 20-letnia dziewczyna z Rio de Janeiro. Adriene Cyrilo Pinto ma przestrzeloną dłoń.

Oczywiście sprawa – jak wszystkie występki Adriano – szybko rozchodzi się po kościach. Nie wiadomo, czy nastolatkę udobruchały zapewnienia piłkarza, że to nie on pociągnął za spust, czy może argumenty w postaci zielonych banknotów. Tak czy owak jednak – tym razem Adriano przesadził. W Corinthians trzymali go jeszcze przez trzy miesiące, potem puścili bez żalu. Tak samo jak we Flamengo, w którym nie udało mu się wytrzymać nawet pół roku, tak samo jak w Atletico Paranaense, w którym jakimś cudem jeszcze przez chwilę znalazł miejsce. We Flamengo marzył jeszcze o Mistrzostwach Świata w Brazylii, przekonując, że to jego “ostatnia szansa”. Potem już nawet się nie oszukiwał.

Na boisku – co widać na powyższym zdjęciu – ciężko było go trafić. Rozstając się z Flamengo usłyszał od dyrektora klubu, że “potrzebuje opieki specjalistów”. Gdy byliśmy w Brazylii w tym roku, gadaliśmy z jednym z ekspertów od faweli, naszym rodakiem, Markiem Polakiem. Co miał do powiedzenia na temat ananasa z Rio?

Potem przeczytałem reportaż na temat Adriano, który śmigał z bronią, robił sobie zdjęcia ze złotym kałasznikowem, bawił się z kumplami gangsterami i sprzedawał ten obraz na zewnątrz, będąc z tego dumnym, po czym szybko się spakował z Flamengo i wrócił do Interu. Oficjalnie dlatego, że dostał bardzo dobrą ofertę, a nieoficjalnie, bo Włochy mają nieskuteczną umowę ekstradycyjną z Brazylią. Sam prawdopodobnie nigdy nie angażował się bezpośrednio w handel narkotykami, natomiast jego mama w tym siedziała i trzeba ją było wywieźć z Brazylii. Gdy cała sprawa ucichła, Adriano szybciutko wrócił, bo nie wytrzymałby długo bez swoich kumpli z Alemao i dziś najpewniej dopija ostatnie dni swojego życia. Jest kompletnie zapity zaraz obok tego miejsca, które niedawno odwiedziliśmy. Gdy skoczyłem tam z chłopakami z Canalu, spotkaliśmy gościa, który nam powiedział, że Adriano niedaleko się zachlewa.

To nic osobistego, to tylko biznes

Dziś Adriano w blasku i chwale, pośród setek artykułów na jego temat, pośród medialnej gorączki i ogólnej euforii… No dobra, przesadzamy. Nie da się jednak ukryć, że niejaki Christophe Maillot ma łeb na karku. Kim jest ów facet? Według francuskich mediów to człowiek, który ma stanąć na czele projektu “ratujemy najstarszy klub w tym kraju”. Le Havre pod jego wodzą ma wrócić do krajowej elity. Biznesmen ma w planach postawić drugoligowca na nogi, zainwestować w rozwój klubu, a z czasem może powalczyć o coś więcej. Nie jesteśmy w stanie w tej chwili określić, czy to ktoś na kształt Dmitrija Rybołowlewa, który wyciągnął AS Monaco z Ligue 2 aż do fazy pucharowej Ligi Mistrzów, czy może lokalny Ireneusz Król, który wyciśnie z Hawru, ile tylko się da, po czym ruszy “do Wiednia”.

Faktem pozostaje jednak, że wejście do klubu ma wymarzone. O Le Havre pisze dziś cały świat. Ściągnięcie Adriano to genialny ruch marketingowy, wyśniona, jakże tania inwestycja, która gwarantuje rozgłos na całym świecie. Wartość piłkarska? Nie oszukujmy się. Adriano to marionetka, która jest potrzebna do nagłośnienia wielkiego wejścia w klub francuskiego inwestora. Właściciel chciał, by o przejęciu drużyny usłyszał cały świat. Udało się. Wystarczyło zatrudnić zapuszczonego emeryta z Brazylii, który kiedyś był piłkarzem, co się zowie. Proste.

*

Adriano Leite Ribeiro karierę zakończył w okolicach 2009 roku i tego się trzymajmy. Później był tylko całkiem niezłym dryblerem – kiwał kolejnych prezesów (jak kiedyś obrońców), udając, że jest piłkarzem. Na treningi docierał tylko czasami, a na imprezy – zawsze. Może strzeli kilka goli – to tylko Ligue 2. Może nawet ktoś powie – zasłużył przecież na swoją osiemnastą szansę. My jednak nie mamy wątpliwości. Adriano będzie odgrywał rolę misia na Krupówkach. Szkoda?

Tragikomiczny koniec tragikomicznej przygody.

Najnowsze

Ekstraklasa

Kibice Pogoni w końcu się doczekają? Nowy właściciel coraz bliżel

Patryk Stec
0
Kibice Pogoni w końcu się doczekają? Nowy właściciel coraz bliżel

Komentarze

0 komentarzy

Loading...