„Mniej więcej od 19. roku życia zaczęły się sporadyczne wyjścia do kasyna. Jeszcze przez pierwszy rok, dwa to była zabawa, ale później – dramat. Różne okresy: kilka miesięcy spokoju, później znów powrót do grania. Przeplatało się to i nigdy już nie było super (…) Pożyczasz większą kwotę, za chwilę pojawiają się horrendalne odsetki. Okazuje się, że jest tego tak dużo, że nawet miesięcznie tyle nie zarabiasz. Musisz kombinować. Bierzesz kredyt, spłacasz lichwiarza i przez chwilę jest spokój. Ale za jakiś czas znowu ruszasz, cykl się powtarza, wszystko się zapętla. W pewnym momencie nie sposób to ogarnąć”.
Łukasz Burliga – kilka miesięcy od głośnej afery z jego udziałem – w obszernym wywiadzie dla Weszło opowiada o swoim uzależnieniu od hazardu. O tym dlaczego nie zamierza dłużej kłamać ani się ukrywać. Ale również o Wiśle, o tym skąd, pomimo wieloletnich problemów, czerpał motywację do gry w piłkę. I jak w tej skomplikowanej sytuacji traktował go Franciszek Smuda, który nie zwykł iść na kompromisy.
Mam wrażenie, że Smuda na początku mógł być do ciebie lekko uprzedzony, musiałeś go pod każdym względem do siebie dopiero przekonywać. Mam rację?
– Trochę tak to odbierałem. Przez miesiąc czy półtora czułem, że jestem skasowany. Trener początkowo stawiał na Pawła Stolarskiego – na jego występy było duże parcie. Trener mówił, że chce zrobić z niego zawodnika uniwersalnego, który może grać na kilku pozycjach – a Burliga w tym czasie w szatni miał największą jazdę. Nie odzywałem się, zaciskałem zęby. Ale ciągnęła się za mną pewna opinia i wydaje mi się, że trener mógł być z jej powodu trochę uprzedzony. Albo chciał mnie sprawdzić, czy to przetrwam.
Co takiego?
– Często dostawałem „wrzutki” na różne tematy. Nie czułem się z tym dobrze. Tylko co właściwie mogłem zrobić? Może to już taka cecha mojego charakteru, że kiedy jest naprawdę ciężko, to zamiast powiedzieć „mam to w dupie” i pójść w drugą stronę, zawsze staram się mobilizować i dawać z siebie maksa. Przełomowy moment nastąpił chyba na obozie w Grodzisku, na słynnym wahadle trenera Smudy…
Wahadle?
– Biega się sześć sprintów w dwóch kierunkach, po 36 metrów każde. Ćwiczenie jest trzy razy powtarzane, a trener ze stoperem mierzy czasy. Zwykle już po pierwszym wahadle robi się niedobrze…
Słynne podlewanie krzaczków w Grodzisku?
– Dokładnie. Wydaje mi się, że trener myślał, że przyjadę na ten obóz nieprzygotowany, że nie dam sobie rady. Kiedy się okazało, ze w pierwszej serii mam najlepszy czas, a w drugiej najlepszy ex-aequo, zobaczyłem, że zaczyna trochę inaczej na mnie patrzeć. Pamiętam, że po treningu, już w hotelu, piłem kawę, trener akurat siedział niedaleko i nagle zaczął do mnie mówić tak, jakby nagle zmienił o mnie zdanie. Wahadło pokazuje charakter – ile ktoś potrafi z siebie wycisnąć, a trener Smuda wychodzi z założenia, że jeśli dasz z siebie wszystko na treningu, to później dasz też w meczu. Wydaje mi się, że musiałem go przekonać, że mam odpowiednie podejście, że zawsze walczę na całego. Niedługo po tym wpuścił mnie w sparingu, a w trzeciej kolejce ligi – ze Śląskiem, zagrałem już od pierwszej minuty.
Wrzutki się skończyły?
– Później, nawet jeśli czasem jeszcze się zdarzyły, wszyscy już wiedzieli, że to żarty – bardziej z sympatii, a nie dlatego, że chce mi dowalić. Z perspektywy czasu uważam, że miałem do trenera szczęście. Może właśnie potrzebowałem nad sobą tego bata i lekcji charakteru. Poza tym – dał mi drugą szansę, chociaż zawsze powtarzał, że on w swojej pracy jako trener nigdy nie szedł na żadne kompromisy.
Jak jest dzisiaj? Chwali cię za to jak grasz?
– Wiadomo, że czasem się oberwie, na przykład jak wypuszczę się do przodu i nie zdążę wrócić. W meczach na styku, kiedy nam się nie układa, zawsze ciągnie mnie do tego, żeby rzucić wszystko na jedną szalę, trochę zaryzykować. Trenerowi to ogólnie się podoba. Wymaga ode mnie, żebym się podłączał. Ważne tylko, żeby to wszystko było wyważone.
Pamiętam twoje początki w Młodej Ekstraklasie Wisły. Miałeś sezon, w którym strzelałeś sporo goli i przede wszystkim byłeś zawodnikiem stricte ofensywnym.
– To było w drugim sezonie po utworzeniu Młodej Ekstraklasy. Strzeliłem bodajże dwanaście bramek, a pewnie mogło być ich więcej, tylko że złamałem kość łódeczkowatą, opuściłem kilka kolejek, a potem do końca rundy grałem z opatrunkiem. Większość meczów na prawej pomocy, sporadycznie zdarzało się w ataku. To był taki mały przełom, po którym trener Skorża na stałe wziął mnie do pierwszego zespołu.
I od razu zrobił z ciebie obrońcę.
– Na skrzydle w Wiśle była wtedy ogromna konkurencja. Poza tym – umówmy się, że do bramek zawsze miałem trochę nosa, ale nigdy nie byłem super technikiem albo zawodnikiem, który robiłby wielkie akcje „jeden na jednego”. Trener Skorża widział, że jestem agresywny, że umiem odebrać piłkę, ale brakuje mi tego klasycznego odejścia i trochę fantazji, co charakteryzuje klasowego skrzydłowego.
W czasach Skorży miałeś chwile silnej desperacji…
– Praktycznie przez dwa lata siedziałem na ławce i nie wiedziałem, co mam dalej robić. Żadnego rozwoju. Zagrałem jeden, dwa, czasem trzy mecze w rundzie. Nie mogłem zrobić ruchu, bo wypożyczyć Wisła mnie nie chciała. Miałem być powoli wprowadzany. No i czasem się gotowałem.
Aż wreszcie odwiedziłeś trenera w jego własnym domu.
– To prawda. Gorąca głowa…
Późno w nocy. Właściwie, po północy.
– No tak. Trener nie chciał mnie puścić do Lechii na wypożyczenie i był to taki moment, że w końcu nie wytrzymałem. Nie wiem na co liczyłem, chyba że jakoś ta sytuacja się rozwiąże – w jedną albo w drugą stronę. Wiadomo też, że nie byłem w stu procentach trzeźwy. Normalnie bym do niego nie poszedł.
Miał do ciebie dużo wyrozumiałości?
– Zamówił taksówkę, kazał jechać do domu, ale myślę, że też trochę mnie zrozumiał. Traktował mnie poważnie, bo ja zawsze u niego trenowałem na maksa, bardzo się starałem. Do dziś, jak się widzimy, zawsze się uśmiechnie, zamienimy dwa słowa. Jak widać, niekonwencjonalne metody, których już pewnie nigdy bym więcej nie powtórzył, w tym przypadku okazały się dość skuteczne.
Wielu młodych w Wiśle jechało wtedy na jednym wózku, Krzysiek Mączyński, Filip Kurto.
– Konkurencja była taka, że ciężko było zaistnieć. Z Krzyśkiem miałem iść nawet do ŁKS-u, na wypożyczenie. Ostatecznie ja zostałem, on poszedł inną drogą i pokazał, że tak też można się wypromować. Naprawdę dobrze grał w Górniku, fajnie mu się wszystko ułożyło.
Ty generalnie do Wisły musiałeś się dobijać kilka razy, już jako młody chłopak.
– Odpadłem, kiedy z trampkarzy starszych przechodziliśmy do juniorów, można powiedzieć, że zostałem skreślony. Przez rok grałem u siebie na wsi – w Strzelcu Budzów i wróciłem zupełnie przez przypadek.
Opowiadaj.
– Przyjechałem do Krakowa tylko po to, żeby odebrać z klubu swoją kartę. Tak się jednak złożyło, że w tym dniu Wisła akurat organizowała sparing, w którym sprawdzała wszystkich testowanych młodzieżowców. Nie miałem żadnego sprzętu, żebym zagrał trener Jałocha musiał pożyczyć mi buty. Wygraliśmy bodajże 2:1, strzeliłem bramkę i tym sposobem zostałem. Trzy dni przed rozpoczęciem roku musiałem szukać nowej szkoły. W Suchej Beskidzkiej byłem już zapisany do liceum.
Dlaczego nie chciałeś iść do Szkoły Mistrzostwa Sportowego?
– Krążyły o niej różne głosy, zwłaszcza o internacie. A ja wtedy jeszcze trochę czasu poświęcałem na naukę.
Prymus?
– Do czasu liceum miałem same piątki i szóstki. Dopiero po pierwszej klasie, kiedy byłem już w Krakowie, coraz bliżej pierwszej drużyny Wisły, zaczęły się obozy, praktycznie przestałem pojawiać się w szkole. W trzeciej klasie chodziło już tylko o to, żeby zostać dopuszczonym do matury. Chociaż zdałem ją bez większego problemu. Polski, niemiecki, chemię i biologię na poziomie rozszerzonym.
Co aż tak się nagle pozmieniało?
– Różne sprawy, tak pół na pół. Wiadomo, że chwilami już nie było czasu, zacząłem jeździć na obozy. Ale nawet kiedy mogłem pójść chociaż na trzy lekcje, to już coraz mniej się chciało. W głowie trochę zaczęło się przestawiać. Mieszkałem z kolegami, wszyscy, jak to w takim wieku, chcieliśmy się wyszumieć i w końcu trochę problemów przysporzyłem. Zawsze broniłem się tym, że nigdy nie odpuszczałem na boisku. Wiedziałem, że dzięki piłce mogę coś zarobić, przezwyciężyć różne sprawy.
Pojawiło się kasyno. Zdawałeś sobie sprawę, na jak cienkiej linie balansujesz?
– Na początku to była zabawa. Później – to się po prostu działo. Człowiek uzależniony się nie zastanawia, nie panuje nad tym. Dopiero gdy dochodzi do ściany, to na chwilę się budzi. Tylko czasem jest za późno – są już długi, mnóstwo kłopotów. Próbuje się to ukryć, jakoś dalej funkcjonować…
Dobrze się stało, że sprawa w końcu zrobiła się aż tak medialna, że zostałeś przyłapany?
– Ostatecznie tak. Wbiłem sobie do głowy, że nie wolno mi się pokazywać w takich miejscach. Nawet w jakichkolwiek zakładach, bo cokolwiek miałbym tam obstawiać, jako piłkarz ryzykuję swoją przyszłość. Wiem, że nie mogę pozwolić sobie już na żaden wyskok. To działa trochę jak blokada. Sama ta świadomość zamyka mi jedną drogę. Byłem na terapii, ona też wiele mi dała.
Chociaż nie była twoją pierwszą.
– To prawda. Ale myślę, że znalazłem się już w takim wieku i w takim momencie, że teraz łatwiej było do mnie trafić. Mając 21 czy 22 lata, najbardziej paraliżuje strach, ale kiedyś w końcu ten strach mija i wtedy łatwo wrócić do tego, co robiłeś. Wcześniej, tak jak mówisz, byłem na terapii w Szklarskiej Porębie, miałem trochę wiedzy. Po rozmowach z terapeutami uznaliśmy, że wystarczą mi trzy tygodnie, a gdybym kiedyś potrzebował więcej, to zawsze mogę wrócić albo spotkać się z psychologiem. Chociaż myślę, że jestem na tyle inteligentną osobą, na tyle moje życie się zmieniło, że już teraz wiem, co robię…
Ustatkowujesz się?
– Mieszkam w Myślenicach, zaraz obok naszej bazy, razem z żoną. W lipcu był ślub, w styczniu spodziewamy się dziecka. Wszystko zmierza w kierunku spokoju.
Klub, zwłaszcza Jacek Bednarz, kiedy afera wybuchła, mocno się za tobą wstawił.
– Stwierdził, że nie jest sztuką mnie dobić i ukamienować, tylko trzeba mi pomóc. Bardzo to doceniam.
Szkoda, że już zdążyłeś narobić sobie kłopotów.
– Zdążyłem, zbyt długo to trwało.
Jak bardzo długo?
– Mniej więcej od 19. roku życia. Wtedy zaczęły się sporadyczne wyjścia do kasyna. Przez pierwszy rok, dwa to jeszcze była zabawa, a później – można już powiedzieć – dramat. Różne okresy: kilka miesięcy spokoju, później znów powrót do grania. Przeplatało się to i nigdy już nie było super.
Nikt nie reagował?
– Niektórzy trenerzy pewnie przymykali oko. Zresztą, kiedy ma się 21 czy 22 lata, jeszcze trudno zauważyć. Każdy hazardzista do pewnego momentu potrafi się ukryć. Trener może widzieć, że jesteś niewyspany albo jakoś nieobecny, ale dopóki non stop się to nie powtarza, różne mogą być powody. Poza tym, nikt nie chodzi za swoim zawodnikiem i nie trzyma go za rękę.
Zgodzisz się, że hazardzistów najbardziej pogrąża to, że w pewnym momencie zaczynają pożyczać pieniądze na chorych zasadach. Tak naprawdę, przegrywa się więcej niż się ma.
– To dobija najbardziej. Pożyczasz większą kwotę, za chwilę pojawiają się horrendalne odsetki. Okazuje się, że jest tego tak dużo, że nawet miesięcznie tyle nie zarabiasz. Musisz kombinować. Bierzesz kredyt, spłacasz lichwiarza i przez chwilę jest spokój. Ale za jakiś czas znowu ruszasz, cykl się powtarza, wszystko się zapętla. W pewnym momencie nie sposób to ogarnąć.
Przykleiłeś sobie fatalną łatkę. Ludzie często nie patrzą na hazard jak na chorobę, oceniają. Nie mieści im się w głowie, że dopada to też normalnych, inteligentnych ludzi.
– To prawda. Chociaż ludźmi, którzy mnie nie znają, staram się nie przejmować. Największą krzywdę wyrządziłem sobie i swojej rodzinie. Jeśli ktoś chce mnie oceniać, to śmiało – nikt nie wie, co przeżyłem i ile mnie to kosztowało. Sam sobie zawaliłem, ale naprawdę – nie życzyłbym nikomu.
Nurtuje mnie, jak to się stało, że u ciebie tak się to pozmieniało? Że z tego chłopaka, który był prymusem w szkole i nie chciał iść do SMS-u, bo cieszył się złą sławą, nagle tak skręciłeś?
– Zawsze byłem wszystkiego ciekawy, obracałem się w gronie starszych. Wybiłem się z wioski, może chciałem też zaimponować, spróbować życia. Miałem dużo wolnego czasu. Wydaje mi się, że kiedy wchodziłem do drużyny, kasyno jako rozrywka było na dużo większą skalę. Teraz praktycznie tego nie ma. A prawda jest taka, że nikt w polskiej lidze nie ostrzegał, nie pracował z psychologami sportu, nie naprowadzał młodych na dobrą drogę. Nie zwalam na nikogo winy, ale taka jest prawda – mając 20 lat nie myśli się o oszczędzaniu, chce się skorzystać z życia, a potem to wszystko ucieka…
W sumie zadziwiające, że przez tyle lat, mając ciągły problem, udawało ci się funkcjonować na niezłym poziomie, cały czas w ekstraklasie. Lepiej lub gorzej, ale zawsze na powierzchni.
– Nie mogłem się poddać. Wiedziałem, że piłka to moja ostatnia deska ratunku. Przestałbym grać i co? Poszedłbym na budowę za 2 tysiące złotych? Co mógłbym wtedy zrobić, mając już zaplątane różne sprawy? Jak wyjść na prostą? Ta świadomość mnie mobilizowała. Poza tym, charakter i ambicję do piłki zawsze miałem, bo to wszystko to jest jednak spełnienie jakichś dziecięcych marzeń.
I co, dziś chyba jesteś w najlepszym punkcie swojej kariery?
– Tak uważam. W dobrym momencie, żeby wszystko wyprostować. W dużej mierze dzięki piłce, to jedyna i najlepsza droga. Nigdy nie będę ani dryblerem, ani wielkim wirtuozem, ale z drugiej strony – nie mam problemów z przyjęciem piłki, nie pamiętam meczów, w których by mi przeszkadzała. Ostatnio wreszcie dopisało trochę szczęście, wpadło parę goli, parę asyst.
Nawet zwolniłeś trochę ze zbieraniem kartek. W poprzednim sezonie wydawało się, że zrównasz się z rekordem. Miałeś piętnaście, brakowało jednej. Ale w końcu zaciągnąłeś hamulec.
– Z tyłu głowy siedziało „nie zrób niczego głupiego”. Złapałbym szesnastą i nie dość, że wypadł na dwa mecze to jeszcze zrównał się z rekordem Tomasza Hajty. Chociaż muszę zaznaczyć, że on 16 kartek dostał w sezonie, który miał 30 kolejek, więc ze mną nie było tak tragicznie – średnią miałem dużo lepszą.
Czyli co, jakaś pozytywna puenta…
– Głowa jest już dużo spokojniejsza, żona bardzo mi pomaga. Wiadomo, że zdarzają się jeszcze gorsze chwile, ale po to się ma najbliższych, po to jest psycholog, z którym zawsze mogę porozmawiać…
Niektórzy twierdzą, że mówienie o tym na głos to forma terapii, nie wiem czy to prawda?
– Ja już się nie ukrywam. Rodzinie nieraz było przykro, ale przyznając się do wszystkiego, w jakiś sposób się oczyszczam. Nie muszę kłamać, nie muszę się chować. Wszyscy znają sytuację. Mam rodzinę, za moment urodzi mi się dziecko. Tych szaleństw zdecydowanie już wystarczy.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ MUZYKA Follow @pawelmuzyka