Cezary Wilk rozegrał 90 minut w Deportivo La Coruna, czyli w klubie poważnym, z tradycjami, kojarzącym mi się przede wszystkim z genialnym Djalminhą, w mniejszym stopniu z Royem Maakayem, Valeronem i Rivaldo. „Zagrać w Deportivo” to jednak brzmi lepiej niż „zagrać w Granadzie”, nawet jeśli Granada jest wyżej w tabeli i dłużej w Primera Division. Kiedy po trzydziestu latach powiesz komuś: „wiesz, ja grałem w Deportivo La Coruna”, to pokiwa z uznaniem głową, a przy Granadzie czy Elche może tylko wykrzywić twarz w geście współczucia.
No to zagrał – i to dobrze, w wygranym 3:0 meczu z faworyzowaną Valencią. Wilk jest jednym z tych zawodników, z którym w życiu nie zamieniłem słowa. Nie znam go w ogóle, wiem tylko, że nie lubi Weszło, bo w ogóle nie lubi tego rodzaju pisania o sporcie – i go rozumiem, albo raczej: akceptuję i szanuję jego opinię. O ile więc można za sympatycznego uznać kogoś, z kim się nigdy nie rozmawiało i kogoś, kto w ogóle nie ma ochoty na rozmowę – to mnie się on taki jednak wydaje. Sympatyczny. Dobrze mu patrzy z oczu, sprawia wrażenie normalnego chłopaka, który realizuje się w swojej pasji. I daleko zaszedł, bo liga hiszpańska to nie są przelewki. Już teraz widać, że na jednym występie w pełnym wymiarze czasu się nie skończy. Może do końca sezonu będzie ich jeszcze dwadzieścia, może piętnaście. Ale będą.
Myślę, że ta kariera – bo to jest kariera – to dobry pretekst, by wspomnieć o osobach z cienia. Taką osobą jest menedżer Wilka, Jarosław Kołakowski. Jarek ma piłkarzy, których prowadzi tak po prostu – bo musi, bo chce, bo na tym zarabia, bo go proszą – ale też ma takich, którzy są dla niego oczkiem w głowie, pupilkami, dziećmi wręcz. Wtedy bywa nieznośny. Wmawia ci: obejrzyj ten mecz, obejrzyj tamten, zobacz to, spójrz, jak podał w trzydziestej minucie i jak odebrał w sześćdziesiątej piątej. I nie przyjmuje do wiadomości, że naprawdę masz ciekawszy sposób na spędzenie sobotniego popołudnia, niż oglądanie meczu drugiej ligi hiszpańskiej. Odkąd pamiętam, dwóch zawodników traktował nadzwyczajnie: Kamila Glika i Cezarego Wilka. W obu wierzył, gdy nikt nie wierzył. I obu – tak mi się zdaje – skonstruował kariery.
Żeby Wilk znalazł się tam, gdzie się znalazł i żeby mógł wygrać z Valencią, to najpierw trzeba było go przenieść z Polonii Warszawa do Korony Kielce, która wówczas okazała się świetnym miejscem dla młodego zawodnika. Później należało zrobić krok w przód i zorganizować transfer do Wisły Kraków, który przecież wcale nie był oczywisty i można było sobie wyobrazić pięciu innych zawodników, po których sięgnęłaby „Biała Gwiazda” w tamtym momencie. Menedżer musiał tuż przed zamknięciem okna transferowego wepchać się w kolejkę i przekonać działaczy i trenerów: to jest ten chłopak, którego szukacie. I wreszcie – żeby zagrać z Valencią, to trzeba było w odpowiednim momencie rozwiązać kontrakt z Wisłą z winy klubu, prowadząc tę sprawę perfekcyjnie pod względem formalnym, a potem przerzucić chłopaka do Deportivo. Żeby to zrobić, to koniecznością było dobrze znać kogoś w Hiszpanii, należało też wiedzieć, że w La Corunii akurat ktoś taki jak Wilk może się przydać. I przede wszystkim – trzeba było naprawdę wierzyć, że on się tam nadaje. Ja nie wierzyłem.
Z Polonii do Korony, z Korony do Wisły, z Wisły do Deportivo. Trzy wcale nie takie oczywiste ruchy, ale jednak zrobione w odpowiednim momencie, z odpowiednim znawstwem. Trochę mi ta historia przypomina Glika, który spadł z ligi z Piastem Gliwice i nagle – jak grom z jasnego nieba – uderzyła wszystkich wiadomość, że ściąga go Palermo za duże pieniądze. Tam skok na głęboką wodę, ale gdy Kamil zaczął się lekko topić – od razu koło ratunkowe z Bari, a później transfer do Torino. I znowu: to Kołakowski w Glika wierzył. Wierzył – tak mi się zdawało – ślepo, bazując jedynie na sympatii i nadziei, że uda się na tym zawodniku dobrze zarobić. A rzeczywistość pokazała, że wierzył, bo widział więcej. Więcej nawet niż trenerzy wszystkich polskich klubów.
Poprowadzenie takich karier – Wilka czy Glika – piłkarzy, w którym niewiele osób jest wpatrzonych i którzy nie wzbudzają powszechnego zachwytu, którzy nie są przez rynek rozchwytywani – to jest cała sztuka. Czasami niektórzy dziennikarze chwalą, jak wspaniale Cezary Kucharski poprowadził karierę Roberta Lewandowskiego. Oczywiście, jak dobrze wiecie, nie lubię Kucharskiego, w związku z czym możecie mnie uznać za nieobiektywnego, ale moim zdaniem ta kariera poprowadziła się sama. Jeśli chcą cię wszystkie kluby w Polsce, a wcześniej wyrzuciła cię na bruk Legia, to logiczne, że idziesz ze Znicza do Lecha Poznań, a nie do Zagłębia Lubin czy Pogoni Szczecin. To zdecydowanie najbardziej oczywista opcja. Później jeśli chce cię Szachtar Donieck, Blackburn Rovers oraz Borussia Dortmund – to idziesz do Borussii. Nie ma w tym wielkiej filozofii. Lewandowski na swoje transfery pracował świetną grą i za każdym razem jako gwiazda rozgrywek zmieniał klub na najlepszy, jaki w danej chwili go chciał. Kucharski mu w niczym nie przeszkodził, absolutnie, na pewno bardzo „Lewemu” w życiu pomógł, nie przekonywał do żadnych dziwnych opcji, natomiast Kucharski nie zbudował Lewandowskiego, tak jak Kołakowski Glika czy Wilka.
Nie ma menedżera, który każdemu piłkarzowi rozrysuje idealną ścieżkę rozwoju i który sprawi, że zawodnik po drodze nie utonie (przykłady: Kucharski – Wolski, Kubacki – Furman, Kołakowski – Wszołek, Piekarski – Borysiuk). Na końcu to sam zawodnik musi wziąć sprawy w swoje ręce. Menedżer załatwia mu pracę, a piłkarz – jak normalny pracownik – musi do tej pracy przychodzić punktualnie, być kreatywnym, obowiązkowym i dokładnym, by zdobyć sympatię szefa. Każda branża jest pod tym względem podobna. Impresario nie zagra za Toma Cruisa w najnowszej części „Mission Impossible”, a menedżer – nawet najlepszy – nie wygra rywalizacji o miejsce w składzie za swojego klienta. Niemniej decyzje, jakie podejmował Kołakowski w kwestii Wilka i Glika, jego wyczucie i „timing”, imponują. Nie chcę w żaden sposób umniejszać wkładu samych zawodników – bo jak napisałem chwilę wcześniej, na koniec to oni swoją grą, zaangażowaniem, profesjonalizmem przekonywali trenerów – ale jestem sobie w stanie wyobrazić stu piłkarzy o podobnej sytuacji wyjściowej, którzy dzisiaj nie grają w lidze włoskiej czy hiszpańskiej, tylko na Cyprze, albo którzy kłócą się o pieniądze w Górniku czy w Arce Gdynia.
Gwiazdą rynku jest Jorge Mendes – bo przerzuci Falcao z Monaco do Manchesteru United albo Diego Costę z Atletico do Chelsea, Jamesa do Realu. To oczywiście wspaniałe transakcje, za którymi płynie rzeka pieniędzy, ale czasami warto docenić menedżerów, którzy lepią – no, przepraszam Glika i Wilka, bo teraz dopuszczę się lekkiego nadużycia – coś z niczego. To nie są transfery, o których mówi cały świat, ale wyobrażam sobie, że trudniej jest namówić Palermo do wydania miliona euro na zawodnika słabiutkiego Piasta (spadkowicz z ligi, Lech, Legia czy Wisła w ogóle nie złożyły za Glika ofert, nikt się nie poznał), niż namówić Manchester United na Falcao. Mendes ma innego rodzaju wyzwania: musi te swoje gwiazdy potrafić ujarzmić, czasami sprowadzić na ziemię, przemówić do rozsądku i przekonać do danej opcji. Wciąż wydaje mi się to jednak łatwiejsze niż przekonanie kogoś we Włoszech czy w Hiszpanii: potrzebujecie Polaka.
Glik czy Wilk wykorzystali szansę. Kilku innych – Kaźmierczak w FC Porto, Tomasz Kupisz w Chievo czy Paweł Wszołek w Sampdorii na różnym poziomie nie dawali rady (przy czym Wszołek jeszcze może się odkręcić, a kariera Kaźmierczaka – wyciągniętego z wariackiej Pogoni, by później przez Boavistę trafić do FC Porto – nie była zła, wręcz przeciwnie, zaszedł bardzo wysoko). Piszę o tym dlatego, że wbrew powszechnej opinii menedżerowie nie są całym złem futbolu, nie są też – przynamniej nie wszyscy – pijawkami. To ludzie, którzy w całym piłkarskim ekosystemie jako jedyni muszą zapracować na swoją pensję. Są najlepszymi skautami właśnie dlatego, że nie dostają wypłaty pierwszego dnia każdego miesiąca, tylko muszą ją sobie wychodzić. Bardzo często to oni pukają do klubów z gotowym rozwiązaniem, proponują tego czy innego piłkarza i urabiają prezesów i trenerów: weźcie, nie pożałujecie. A kiedy transfer okaże się strzałem w dziesiątkę, piersi do orderów wypominają dyrektorzy sportowi, których zasługa była taka, że po prostu dali się przekonać albo nie potrafili odmówić.
KRZYSZTOF STANOWSKI