Wygrywamy razem i razem przegrywamy – mówią. Być może nie wypada wyłuszczać indywidualności, kiedy ZESPÓŁ do zera ogrywa mistrzów świata. Ale w sumie, nie interesuje nas dziś, co wypada, a co nie wypada. Każdy sukces ma swoich ojców i swoich architektów, i dla nas w ten szalony wieczór na Stadionie Narodowym było ich dokładnie czterech.
Kamil Glik…
– Wreszcie spędził mecz na nogach, nie na dupie – w swoim stylu spuentował jego występ Andrzej Iwan, autentycznie zdumiony tym, jak czysto i skutecznie, bez wchodzenia w ryzykowne, niebezpieczne zwarcia Glik wygrywał pojedynki. Dostając do pary Łukasza Szukałę, w dosyć naturalny sposób został przez Nawałkę namaszczony na lidera całej defensywy. Miał rządzić, dyrygować, ustawiać, porządkować, tak jak nieraz robił to w Torino. Tam już czwarty sezon buduje tę swoją legendę. Tam kibice autentycznie go kochają. 100 meczów w Serie A, opaska kapitańska w lidze włoskiej. Duża sprawa…
Symboliczne jak kiedyś o tym opowiadał…
– W pierwszym sezonie w Piaście udało nam się utrzymać. W drugim spadliśmy do pierwszej ligi, a ja… Otrzymałem ofertę z klubu Serie A, który grał w Lidze Europy. Przez pół roku praktycznie nie podniosłem się z ławki. Zagrałem tylko w dwóch, trzech meczach pucharowych, w lidze ciągle zero…
I dalej o tym, jak we Włoszech zbudował renomę, jakiej nie miał w Polsce. – Na pewno da się odczuć, że we Włoszech jestem o wiele bardziej szanowany. Zarówno jako piłkarz, i jako człowiek. Ciężko mi powiedzieć, z czego to wynika…
Z czego to wynika? Może z tego, że te jego dobre mecze w lidze włoskiej dla kibiców w Polsce były trochę jak baśnie z 1001 nocy. Każdy słyszał, niewielu widziało. Niektórzy wręcz nie dowierzali, bo później ten sam Glik przyjeżdżał na zgrupowanie kadry i – może poza meczem z Anglią, kiedy akurat zaistniał w ofensywie, a nie w tyłach – nie było tego błysku. Dziś zagrał bez wątpienia najlepsze spotkanie, od kiedy został dla tej reprezentacji wymyślony. Przed meczem mówił na łamach prasy, że życzyłby sobie zwycięstwa 1:0 i zdobytej bramki. Dostał zwycięstwo 2:0, po czymś znacznie cenniejszym niż celne przyłożenie nogi albo głowy w polu karnym. Wreszcie po imponującej partii w defensywie.
Wojtek Szczęsny…
Nawet jeśli nikogo nie trzeba przekonywać o jego klasie, to zastanówmy się, ile i on miał do tej pory reprezentacyjnych meczów, po których ludzie chcieli nosić go na rękach i przybijać piątki?
Ciągle ten sam hejnał… Boruc czy może jednak Szczęsny? Który lepszy? Boruc? Może Boruc? Szczęsny to był trochę taki chłopiec. Lubiany, bo błyskotliwy, bo zawsze coś powiedział, fajnie wypadł przed kamerą, oczywiście – do tego bronił w Arsenalu. Ale zaraz po tym pojawiał się głos rozsądku: że “Boruc to jest przecież Boruc. On ma tę charyzmę, doświadczenie i charakter, które tej reprezentacji mogą pomóc”.
Boruc w 2013 roku zaliczył prawie wszystkie najistotniejsze mecze kadry, te w eliminacjach do mundialu. Szczęsny wchodził na Irlandię, Danię, Szkocję, Litwę – za wyjątkiem jednej Anglii, jakieś mało poważne mecze towarzyskie. Kiedy Artur stracił miejsce w bramce „Świętych” i odszedł na wypożyczenie, stało się dość jasne, że Bournemouth to nie najlepsza trampolina między słupki reprezentacji Polski. No cóż…Skoro w najbliższych miesiącach i tak ma bronić Szczęsny, to się naprawdę świetnie składa, że z Niemcami nie błysnął wyłącznie głupkowatymi uśmiechami i śmieszkowaniem na sobotnim spotkaniu z mediami. Jako gigant w bramce dużo bardziej nam pasuje.
Arkadiusz Milik…
Z nim też sprawa jest dosyć oczywista. Jak wszyscy, chcielibyśmy wierzyć, że chłopak jednak jest na dobrym torze. Że nie dla niego przewidziano akurat ten scenariusz pt. „nieudana przygoda w trzech różnych klubach Europy i z podkulonym ogonem powrót na stare śmieci…”.
Ledwie skończył 20 lat. Żal byłoby go znów oglądać w ekstraklasie, jak Borysiuka albo Pawłowskiego.
W kadrze młodzieżowej, choć nie grał we wszystkich meczach, do dziś jest ex-aequo najlepszym strzelcem eliminacji do mistrzostw Europy. Potrafił strzelić dwa gole w Eredivisie Heraclesowi Almelo, umiał dziś przeskoczyć Niemca, celnie walnąć z głowy. Dać sygnał – gramy o trzy punkty.
Tego ciągle jeszcze mało, ale Nawałce, który ewidentnie ma do Milika słabość – który konsekwentnie holował go w Górniku – też potrzeba takiego sygnału, że coś w tej drużynie się klaruje. Że współpraca Lewandowski – Milik może być owocna, że można grać dwójką napastników. Że ten drugi będzie umiał pomóc strzelanymi golami, ale i walką wręcz, w środku pola, od której dziś wcale nie uciekał.
Sebastian Mila…
Z Milą historia jest zupełnie inna.
Bo czy wykorzystując okazję, którą świetnie stworzył mu Lewandowski (o jego wkładzie też nie zapominamy), Sebek tak naprawdę powiedział nam tak wiele o swojej przydatności do drużyny? Na boisku widzieliśmy go chwilę. Ktoś powie: “wszedł i strzelił gola”. Inny: „Milik w tej samej sytuacji też by strzelił…”. No nieważne. Historia Mili, bez względu na to, jaki los czego go w tej reprezentacji, po prostu budzi uśmiech.
Po pierwsze – bo to fajny człowiek.
Po drugie – bo to zwyczajnie niezły piłkarz. Taki od grania, a nie przeszkadzania.
Po trzecie – bo wydźwignął się z przedziwnych zawirowań. Problemy z wagą, utrata opaski kapitana…
Po czwarte – zagrał w kadrze o punkty po raz pierwszy po dziewięciu latach przerwy…
W mixed-zone po meczu spędził chyba dobre pół godziny. „Absolutny szok!”. Strzelić bramkę Niemcom na Stadionie Narodowym i jeszcze wygrać mecz… Sam się śmiał do siebie.
– Przy okazji pierwszego wywiadu nawet nie śmiałbym powiedzieć, że w reprezentacji zadebiutuję w wieku 21 lat, zagram w niej 30 razy, strzelę sześć goli, pojadę na mundial, zostanę kapitanem mistrza Polski, zdobędę Superpuchar kraju, Davidowi Seamanowi strzelę gola na stadionie Manchesteru City, wywalczę mistrzostwo Europy do lat 18 i brązowy medal ME do lat 16. Wszystko to osiągnąłem, choć nigdy nawet nie miałem takich marzeń, wydawało się to tak nieosiągalne – mówił niedawno na łamach Przeglądu Sportowego.
No to jeszcze jedno „nieosiągalne” dziś dołożył do kolekcji.