Sergey Krivets od zawsze miał nosa nie tyle do strzelenia goli, co do trafiania akurat wtedy, kiedy wpisując się na listę strzelców, robił to jednocześnie na kartach klubowej historii. Potrafił wyczuć najważniejsze momenty, w których nie drżała mu noga. To one wypychały go na piedestał, dzięki czemu szybko wykonywał kolejne kroki w swojej karierze. Zaprowadziły go aż do Ligue 1, choć w pewnym momencie wydawało się, że na poważną piłkę jednak jest zbyt krótki.
Pierwsza bramka BATE w Lidze Mistrzów – oczywiście on, zdobyta przeciw Juventusowi. Ostatnia minuta przedostatniej kolejki sezonu 2009/10 w barwach Lecha i gol na 2:1 z Ruchem Chorzów, w chwili, gdy w równocześnie rozgrywanym meczu liderującej Wisły Kraków Mariusz Jop pakuje słynnego swojaka? Oczywiście Białorusin. Później już bywało różnie, z reguły średnio, ale gdy po powrocie zza Wielkiego Muru, gdzie furory nie zrobił, odnalazł się w swoim BATE, znów przypomniał o istotnej umiejętności.
Pal licho kilkanaście goli w słabej – bo słaba, zaufajcie – lidze. Najpierw przytomną główką z doliczonego czasu rewanżu z Debreczynem, po typowej akcji „na aferę”, wyatował Węgrów z elitarnych rozgrywek, by w kolejnej, ostatniej rundzie przed fazą grupową, strzelić gola pieczętującego awans Białorusinów kosztem mistrzów Słowacji. Właśnie te dwie bramki sprawiły, że o blondwłosym, wszechstronnym i doświadczonym już pomocniku usłyszeli na północy Francji.
Wzięło go Metz, dając 28-latkowi pierwszą szansę zaistnienia na Zachodzie. Choć – umówmy się – nowy pracodawca do tuzów Ligue 1 z pewnością nie należy, póki co wyniki notują ponad stan. Po szóstej kolejce są w połowie tabeli, czyli zdecydowanie nie najgorzej. A Sergey?
A Sergey od samego początku zjednał sobie kolegów. Na dowód fotka z Twittera największej gwiazdy Metz, Florenta Maloudy.
Później kibiców, strzelając pierwszego gola w lidze w rywalizacji z Bastią.
A na końcu dziennikarzy prestiżowego L’Equipe, którzy wybrali go do jedenastki kolejki.
Fot.FotoPyK