Jechałem dzisiaj do Poznania… Jak Legia do Edynburga, jak po swoje. Rano wziąłem w obronę Rumaka, który – jak mi się wydawało – wieczorem popchnie Islandczyków kilkoma bramkami, potem spokojnie odbije się w lidze, poczeka, aż do formy wrócą Hamalainen i Lovrencsics, po czym znów spokojnie spojrzy na dziennikarzy i wyszuka kolejny spisek przeciw Lechowi, uśmiechając się przy tym spokojnie. Znów będzie rumakował, budował jedność całego Poznania przeciw reszcie świata, sprawiając wrażenie, że wszyscy razem są na małej łajbie atakowanej ze wszystkich stron – jak nie przez sędziów, to przez działaczy.
Naprawdę wierzyłem, że się odbije. Jasne, przemykało mi przez myśl, że to może jednak on jest problemem Lecha? Może coś się wypaliło, może jakiś entuzjazm wygasł, a może po prostu od początku nie wykorzystywał potencjału tej drużyny? Wtedy jednak zastanawiałem się – czy ktoś faktycznie ustawi ich lepiej? Sprawi, że Węgier będzie grał dobry mecz co cztery dni, a nie co cztery tygodnie, że wrzutki Pawłowskiego będą docierały wreszcie do napastników, a nie kibiców na przeciwległej trybunie?
Cały czas zastanawiałem się – jaki jest właściwie potencjał Lecha? Ile w tym wszystkim psuje Rumak, ile mógłby naprawić inny trener?
Po dzisiejszym wieczorze… Nadal nie wiem. Nie wiem, czy inny trener naprawi lechitów, czy inny trener przestawi to tak, że nagle z drugiej siły ligi i jednego z największych frajerów europejskich pucharów Lech znów stanie się mistrzem, a może i zespołem potrafiącym powalczyć w fazie grupowej Ligi Europy. Wiem jednak, że w tym meczu Lech Rumaka nie istniał. Nie istniał Lech Rumaka, który w decydujących momentach, gdy głowa trenera leżała na pniu, potrafił błysnąć finezją i skutecznością. Tym bardziej nie było Lecha zjednoczonego wokół jednej idei – o ile nie uznamy za tę ideę podawania do Pawłowskiego, z każdej pozycji, za wszelką cenę. Nie było tutaj zapierdalania od linii do linii, nie było pomysłu na grę, nie było reakcji trenera na sytuację na boisku, nie było ryzyka, odwagi… Nie było ani jednego argumentu, dzięki któremu mój poranny tekst mógłby odzyskać aktualność.
Zdolność wywijania się z podbramkowych sytuacji wyparowała, wrócił za to demon – zawodzenie w najważniejszych meczach, europieprzenie wszystkich możliwych szans w europejskich pucharach oraz fatalna chimeryczność najważniejszych ogniw. Lech wyszedł na murawę, przez dziesięć minut wyglądał, jakby miał zagryźć rywali i pogrążyć ich kilkoma golami, po czym siadł na tyłkach. Zastanawiam się – co mówił Rumak w przerwie? Coś wpadnie? Spokojnie panowie, dacie radę? Czy może odwrotnie, latały bidony, szklanki i kurwy?
Ale jeśli faktycznie był ogień – czemu te zmiany były tak nieśmiałe, tak późne, czemu grę trójką obrońców przez kilka minut Rumak na konferencji opisywał, jakby wycofał bramkarza rzucając się do boju?
Czy dziewięćdziesiąt minut może zmienić optykę, czy dziewięćdziesiąt minut może zmienić trenera, który jest w stanie podnieść zespół w faceta, którego czas już minął?
Po takim meczu, z takimi zmianami, z takimi reakcjami i z takim potwierdzeniem każdego zarzutu wobec jego warsztatu, pracy… Miał udowodnić, że umie tchnąć ducha w drużynę – nie udowodnił. Miał pokazać, że gdy wisi mu nad głową topór sprzyja mu szczęście – nie pokazał. Miał zaprezentować, że ma jaja i zdolność reagowania na to, co na murawie – nie, tutaj też zawiódł. Dziś rano przy nazwisku Rumak, przy jego umiejętnościach i warsztacie było z dziesięć znaków zapytania, które moim zdaniem mógł obalić tym i kilkoma kolejnymi meczami. Niestety, wyłożył się na pierwszej przeszkodzie, od razu podkreślając i dodając wykrzynik do każdego zarzutu wobec niego.
Nawet jeśli na konferencję weszli Wołąkiewicz, Trałka i Kotorowski, którzy wzięli całą winę na siebie i przypomnieli, że to oni przegrywają, a nie trener… Cóż, rumakowanie chyba dobiegło końca. I mówię to jako najwierniejszy fan tego szkoleniowca, który rano był pewny kolejnego wicemistrzostwa i awansu do fazy grupowej Ligi Europy.
JAKUB OLKIEWICZ
Fot.FotoPyK