Prezes potwierdza, że niektórzy w zespole nie dostają pensji od pół roku. – To cena ratowania finansów Górnika i realizacji porozumień, co było warunkiem otrzymania licencji. My te nasze zobowiązania realizujemy: według stanu na 10 lipca w 95 procentach – podkreśla. Właśnie dlatego klub w maju otrzymał licencję – zawarł ugody, stara się dotrzymywać terminów, lecz, jak się okazuje, robi to kosztem bieżącej działalności. Mówiąc wprost: działacze wolą spłacać stare zaległości i generować nowe zadłużenie, bo w ten sposób nie narażają się na sankcje ze strony PZPN – czytamy dziś w Przeglądzie Sportowym. Zapraszamy na poniedziałkowy przegląd najciekawszych artykułów piłkarskich, zdominowany dziś tematami ligowymi. Fani Ekstraklasy będą zadowoleni.
FAKT
Zaczynamy od czterech stron o piłce na łamach Faktu. Najważniejsza informacja brzmi: Lewy już czaruje. I strzela dla Bayernu kolejne piękne gole. Dołączamy się do zachwytów.
Lewandowski, który latem przeszedł do Bayernu z Borussii Dortmund, zapewnił zespołowi trenera Josepa Guardioli prowadzenie już w czwartej minucie. Wykorzystał dośrodkowanie Francka Ribery’ego i uderzeniem głową pokonał bramkarza rywali. W 15. minucie wynik podwyższył sprowadzony latem z Eintrachtu Frankfurt 20-letni defensywny pomocnik Sebastian Rode. Pięć minut później polski napastnik strzelił swoją drugą bramkę w tym spotkaniu. Otrzymał podanie przed pole karne i precyzyjnym strzałem trafił do bramki, ustalając wynik na 3:0. To jego czwarty gol w trzecim meczu podczas letnich przygotowań do sezonu. Tym samym Bayern wygrał towarzyski turniej Telekom Cup rozgrywany w Hamburgu. Wcześniej Lewandowski zdobył gola w debiucie w Bayernie, w zakończonym remisem 1:1 sparingu z MSV Duisburg. Do bramki trafił również w sobotnim półfinale turnieju w Hamburgu…
Czy Szczęsny musi się bać? Władze Arsenalu Londyn ogłosiły w weekend, że ich nowym bramkarzem został Kolumbijczyk David Ospina. Wcześniej Arsene Wenger zapowiadał, że Wojtek będzie numerem jeden w bramce Kanonierów, przynajmniej na początku sezonu. A co dalej?
Chuligani Cracovii mogli… zabić Pinto? Fakt uderza w dramatyczne tony.
To był huk, który wstrząsnął całym stadionem i okolicą. W trakcie meczu Cracovii z Legią na murawie, w gąszczu piłkarzy, eksplodowała petarda hukowa. Ogłuszony Helio Pinto (30 l.) padł bezwładnie na murawę. Wymagał opieki lekarskiej. Petardę słychać w promieniu kilkuset metrów, a co dopiero, gdy eksploduje tuż pod nogami. Nic dziwnego, że Helio Pinto i Bartosz Bereszyński (22 l.), którzy stali najbliżej petardy, długo nie mogli dojść do siebie. Cracovia nie uniknie kary za ten incydent. Komisja Ligi już się nim zainteresowała. – Decyzja może być bardzo surowa. W skrajnym przypadku jestem sobie w stanie wyobrazić zamknięty „młyn” Cracovii, i to nie podczas najbliższego meczu z Koroną, ale na przykład podczas wrześniowych derbów Krakowa – mówi przewodniczący Komisji Ligi, Zbigniew Mrowiec. – Mamy nadzieję, że tak ostrych kar nie będzie. Petarda to bardzo mały przedmiot, który trudno wykryć przy wejściu na stadion – mówi piłkarz Cracovii Dawid Nowak (30 l.).
Poza tym trochę nuda. Jerzy Dudek przekonuje, że Legia ma duże szanse na awans kosztem Celtiku, niestety nie zdradza zbyt rzeczowo z czego wynika jego optymizm. Cieszy się, że pierwszy mecz zostanie rozegrany w Warszawie. To ma dać (pozorny) komfort legionistom.
Na stronie trzeciej: Surma rekordzista.
Mecz Ruchu z Górnikiem Łęczna był jego 452. spotkaniem w Ekstraklasie. Tym samym piłkarz Niebieskich wyrównał rekord najlepszego dotychczas pod tym względem w historii Marka Chojnackiego – to najważniejsza informacja. Dużo ciekawiej o Surmie będzie w Przeglądzie Sportowym.
Wtedy zacytujemy.
Kompromitacja Pawłowskiego? Mocno o bramkarzu Śląska.
– To był mój najgorszy mecz w karierze – przyznał po spotkaniu bramkarz Śląska, który ma podstawy, żeby bić się w pierś. W sobotę do siatki wpadały dosłownie wszystkie piłki zmierzające w stronę jego bramki. Trzy celne strzały Portowców przyniosły gospodarzom trzy bramki (…) Być może naoglądał się niemieckiego kolegi Manuela Neuera, którzy podczas mistrzostw świata wiele razy ratował swój zespół odważnymi wyjściami na przedpole. Różnica była jednak zasadnicza. Neuer przerywał akcje rywali, natomiast Pawłowski w kuriozalny sposób rozminął się z piłką. Na domiar złego musnął ją ręką. Arbiter nie miał wyjścia, musiał wyrzucić go z boiska – czytamy w ostatnim z tekstów.
RZECZPOSPOLITA
Na łamach “Rz” dziś dwa piłkarskie materiały. Pierwszy to po prostu sprawozdanie z Ekstraklasy z silniejszym naciskiem na mecz Legii. Tekst dla znudzonych taksówkarzy.
Brak Kuciaka byłby dużą stratą, Konrad Jałocha pokazał w Krakowie, że do Słowaka brakuje mu sporo – jak przy interwencji po uderzeniu Budzińskiego, kiedy piłka prześliznęła się mu pod ręką i zatrzymała na słupku. Gdyby wpadła do bramki, ta sytuacja mogłaby konkurować z tym, co w piątek zrobił Richard Zajac z Podbeskidzia. Popełnił błąd, który kosztował jego drużynę trzy punkty – przy wyprowadzaniu piłki trafił w Macieja Makuszewskiego. Odbita od niego piłka wpadła do bramki. Lechia wygrała z Podbeskidziem na PGE Arenie pierwszy raz, ale wciąż nie przekonała, że po letniej kadrowej rewolucji zasługuje na tytuł trzeciej siły ekstraklasy. Na razie bliżej do tego Pogoni. Dwa mecze, sześć punktów, siedem zdobytych goli – i to wszystko bez swoich gwiazd: sprzedanego do Rosji Japończyka Takafumiego Akahoshiego i króla strzelców ubiegłego sezonu Marcina Robaka, który podpisał wprawdzie kontrakt z Guizhou Renhe, ale gościnnie trenuje w Szczecinie i być może do Chin w ogóle nie wyjedzie. Pogoń rozbiła u siebie w sobotę Śląsk 4:1, choć przegrywała. – Duży wpływ na przebieg spotkania miała wyrównująca bramka. Na dwie minuty przed przerwą musi się palić trawa, ale wynik trzeba utrzymać – opowiadał trener gości Tadeusz Pawłowski. – Znów pokazaliśmy charakter – nie krył radości Dariusz Wdowczyk. Tydzień temu jego zespół odrobił straty w Bielsku-Białej. Bohaterem Szczecina został Adam Frączczak (gol, dwie asysty i udział przy czwartym trafieniu), antybohaterem Wrocławia Wojciech Pawłowski. 21-letni bramkarz wypożyczony z Udinese próbował naśladować Manuela Neuera, ale jego wycieczka poza pole karne skończyła się czerwoną kartką (zagranie piłki ręką).
Legia w eliminacjach do Ligi Mistrzów spotyka się w środę na Łazienkowskiej z jednym z najsłynniejszych klubów świata. I jednym z najstarszych – przypomina z kolei Stefan Szczepłek.
Wiosną roku 1970 Legia dotarła do półfinału rozgrywek o Puchar Mistrzów. Wśród czterech najlepszych wtedy klubów Europy byli jeszcze mistrzowie Holandii – Feyenoord, Anglii – Leeds i Szkocji – Celtic Glasgow. W Warszawie myślano przed losowaniem tylko o jednym: żeby nie trafić na Celtic lub Leeds. Leeds, wiadomo – Anglia, wiosną 1970 roku aktualny mistrz świata. Celtic – legenda, znana w Polsce od dawna ze słyszenia, a od trzech lat także z widzenia. Wylosowaliśmy Feyenoord i źle to się skończyło. Holendrzy najpierw pokonali Legię, a w finale Szkotów. Telewizyjną znajomość z Celtikiem polscy kibice zawarli w maju 1967 roku. Do tej pory żadna drużyna z Wysp Brytyjskich nie zdobyła Pucharu Mistrzów. Tottenham miał Puchar Zdobywców, West Ham z trzema mistrzami świata – Bobbym Moorem, Martinem Petersem i Geoffem Hurstem – też. I to wszystko. Za mało, jak na ambicje kraju, którego reprezentacja pokonała na Wembley Niemców w finale mundialu. Liczył się jeszcze Manchester United z innymi czempionami: Bobbym Charltonem i Nobbym Stilesem. W Europie, po dominacji Realu i Benfiki, nadszedł czas klubów z Półwyspu Apenińskiego. Inter trenowany przez Helenia Herrerę zdobywał Puchar Mistrzów dwa razy z rzędu. Kiedy w roku 1967, po dwóch latach przerwy, trzeci raz znalazł się w finale, był faworytem. Przeciwnik mediolańczyków – Celtic, ubogi krewny w porównaniu z bogatymi Włochami, mógł się cieszyć, że w ogóle do finału dotarł. Miał doń zresztą łatwą drogę, bo FC Zurich, FC Nantes…
GAZETA WYBORCZA
W Wyborczej dziś poniedziałkowy “Sport.pl Ekstra”, więc powinno być co czytać. Chociaż tym razem nie tak wiele o futbolu, bo trzeba było poświęcić trochę miejsca m.in. Rafałowi Majce. Zaczynamy od stałego felietonu Wojciecha Kuczoka, który zachwyca się Lewandowskim.
Niech mi nikt nie mówi, że to była sztuczka techniczna – o nie, to lekceważące zdrobnienie urągałoby zachwytowi milionów. Robert Lewandowski wprowadził się na najbardziej prestiżową pozycję w Bayernie Monachium za pomocą sztuki. Od niechcenia strzelił wakacyjne arcydzieło; lekką nogą ośmielił się przypomnieć Guardioli, że ten kiedyś trenował mistrza lobów uchodzącego za najlepszego piłkarza planety – tak, Pep musiał być wzruszony, takimi golami cieszył go kilka lat temu Leo Messi w Barcelonie. O, świecie, nie kończ się przedwcześnie, nie wydawaj groźnych pomruków na frontach, nie groź nam wojną i krachem teraz, kiedy polski piłkarz jeszcze przed sezonem, jeszcze w meczach sparingowych, skupia na sobie uwagę wszystkich kibiców świata, z bezczelnością Zbigniewa Bońka z najlepszych czasów dowodząc, że jako klasyczna dziewiątka w najmocniejszym klubie świata jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. A zatem reprezentant Polski daje sygnał (i to jaki sygnał! Sygnalistów było wielu, ale żaden z nich nie śmiał lobować przy Lewandowskim ), że w Monachium nie ma zamiaru nikomu czyścić butów, będzie tam gwiazdą nad gwiazdami. Analizując fenomen gola urodziwego, doszedłem niegdyś do wniosku, że to właśnie lob jest największym dziełem sztuki futbolowej, bo wymaga nie tylko instynktu strzeleckiego i absolutnej wiary w perfekcję własnej techniki, lecz także wychłodzenia emocji. Napastnik, który się urwał obrońcom i śmiga na solo z bramkarzem, czuje, że najchętniej rąbnąłby z całej siły pod poprzeczkę. Cudowność lobu tkwi w stłumieniu morderczego popędu, osłabieniu strzału w ostatniej chwili. Moment, w którym wszyscy już wiedzą, że padł gol, choć piłka wciąż jeszcze jest zawieszona w powietrzu daleko przed linią bramkową, to najwspanialsza magia futbolu. Lob Lewandowskiego miał w sobie jeszcze naddatek niesłychanej wprost lekkości. Powiedzieć, że Robert zdobył tę bramkę z gracją, byłoby truizmem – on ją strzelił tak, jakby wciąż biegał po warszawskim podwórku, doprowadzając do szału starszych kolegów, ogrywając ich w meczach z cyklu “sam przeciw wszystkim”. Piękne gole sięgają doskonałości, kiedy w zakamarkach kibicowskich dusz dotykają nostalgii za dzieciństwem, kiedy przypominają nam czasy, gdy bramki nie miały poprzeczek, bo budowało się je z plecaków wypełnionych podręcznikami, i zatrzymywało się w drodze do domu, żeby zagrać jeden szybki meczyk, irytując matkę, co to w erze przedkomórkowej nie mogła nas przywołać do porządku obiadowego i musiała cierpliwie podgrzewać nasze ulubione duszone ziemniaki, a tym samym panczkraut, zwany też ciapkapustą – lekko przypalony na patelni zmieniał się w bratkartofle .
Poligon Przemysława Zycha to “Lechia na placu budowy“.
Początek sezonu w wykonaniu Lechii udowodnił, że w miesiąc nie da się zbudować efektownie i skutecznie grającej drużyny. Na razie w gdańskim zespole wciąż nie do końca zastygły jeszcze fundamenty, a w wilgotnym tynku łatwo można narobić dziur. I nie potrzeba do tego wysublimowanych narzędzi, co udowodniły w dwóch pierwszych kolejkach Jagiellonia i Podbeskidzie, które trudno zaliczyć do ligowych potentatów. Z tymi rywalami gracze Joaquima Machady wywalczyli co prawda cztery punkty (2:2 i 1:0), ale w obu przypadkach wyniki były dużo lepsze niż gra. Zarówno remis w Białymstoku, jak skromne zwycięstwo na PGE Arenie to raczej efekt zbiegu przychylnych okoliczności niż rezultat boiskowej dominacji lechistów. Bo gdyby arbiter odgwizdał spalonego przy bramce Piotra Wiśniewskiego strzelonej Jagiellonii, a bramkarz Podbeskidzia Richard Zajac nie kopnął piłki w głowę Macieja Makuszewskiego i obrońca gości Adam Pazio trafił nie w słupek, ale do bramki Dariusza Treli, to zamiast czterech punktów gdańszczanie mogliby nie mieć ani jednego. Lechia nie prezentuje się jeszcze na miarę mocno pobudzonych oczekiwań kibiców oraz właścicieli klubu, które sięgają podium ekstraklasy i europejskich pucharów. Na razie drużyna, do której latem ściągnięto 13 nowych zawodników, drużyną jest tylko z nazwy. Nie widać klarownej myśli przewodniej czy piłkarskich automatyzmów umożliwiających grę w ciemno, choć portugalski szkoleniowiec unika rotacji w składzie (z Podbeskidziem wystawił identyczny skład jak w Białymstoku). Niektórzy zawodnicy biało-zielonych nie do końca wiedzą, po co wybiegli na boisko. Stojan Vranješ, który pod koniec ubiegłego sezonu był idealnym łącznikiem linii defensywnej i ofensywnej Lechii, na początku obecnych rozgrywek błąka się bez celu po murawie, w żaden sposób nie pomagając zespołowi. A jak już dochodzi do dogodnej sytuacji, to z dwóch metrów strzela w bramkarza. Zaur Sadajew ma wszystkie predyspozycje do tego, by w polskiej ekstraklasie strzelać sporo goli, a na razie aktywny jest w pyskówkach z sędziami i przepychankach z kolegami z zespołu.
Ciekawy manewr mamy na kolejnej stronie. Belgowie, Niemcy potrzebowali kryzysu reprezentacji, aby dokonać rewolucji na skalę odpowiadającą skali klęski. Polska śpi, choć jest w kryzysie permanentnym – pisali w ostatnim czasie autorzy GW. – Nie wystarczy krzyczeć, że Niemcy to, Belgowie tamto – odpowiada im dziś Łukasz Wiśniowski z Polskiego Związku Piłki Nożnej.
Co może zrobić PZPN? Zaostrzyć wymagania licencyjne wobec klubów dotyczące infrastruktury treningowej. I robi to. Tyle tylko, że odpowiedzialność za to, jak te obiekty są wykorzystywane, i tak spoczywa na klubach. Państwo wybudowało “orliki”, oczekując, że talenty rodzić się będą same i same się będą wychowywać. Akademia Młodych Orłów to projekt, który ma wykorzystać te “orliki” w sposób efektywny. PZPN zapewnia trenerów, metodykę, miejsce i daje możliwość, żeby zdolne dzieci, których nie stać na drogie, prywatne akademie, mogły się szkolić pod okiem profesjonalnie przygotowanych trenerów. Dziś programem pilotażowym objęta jest Warszawa, a od września mają być wszystkie miasta wojewódzkie. Potrzeba na to czasu i pieniędzy. Wszyscy mówią: “Niemcy płacą 100 mln euro rocznie na młodzież, dlaczego PZPN tego nie robi?”. To, że Niemcy wydają 100 mln euro, nie oznacza, że wydaje je DFB. Te pieniądze dają: państwo, kluby, akademie, a tylko w jakiejś części federacja. Roczny budżet PZPN-u to około 80-90 mln zł, z których trzeba utrzymać siedemnaście reprezentacji, biuro PZPN, organizować mecze i opłacić inicjatywy, służące głównie dzieciom i młodzieży. Po to powstał w PZPN Departament Grassroots, żeby pomóc najmłodszym fanom piłki spełniać marzenia. W 2013 roku na turniej Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku, którego organizatorem jest PZPN, zgłosiło się 185 tys. dzieciaków, rok później – 210 tys. A będzie ich więcej, bo magnesem stał się finał na Stadionie Narodowym, tuż przed finałem Pucharu Polski. Po to organizujemy Letnią Akademię Młodych Orłów, żeby mieć na oku wszystkich najzdolniejszych młodych piłkarzy, którzy latem otrzymują inspirację do dalszego rozwoju, pracując z najlepszymi trenerami w Polsce. Trzeba poruszyć temat wojewódzkich ośrodków szkolenia młodzieży. Jest ich w Polsce 46, ale ich wspólna metodologia wymaga polepszenia. Prace nad nią trwają, są w końcowej fazie i po jej wdrożeniu będzie można się spodziewać efektów. Żeby one były, trzeba od wszystkich ludzi zajmujących się w Polsce szkoleniem młodzieży wymagać dyscypliny. Federacja jest w stanie w takich ośrodkach przeprowadzać kontrole, ale nie może monitorować…
W polskiej piłce pomysły są, ale ich realizacja jest fatalna. Wojewódzkie ośrodki PZPN na wzór francuski nie wypaliły. Teraz nowe władze związkowe chcą, aby podstawą szkolenia były kluby. Tyle że przez PZPN i firmę audytową kontrolowane – dodaje na koniec Przemysław Zych.
PZPN już nie chce udawać, że szkoli w ośrodkach wojewódzkich. Najnowszy pomysł zakłada wynajęcie zewnętrznej firmy audytowej, która sprawdzałaby jakość szkolenia w klubach ekstraklasy i np. pierwszej oraz drugiej ligi. Kluby otrzymywałyby certyfikaty, liczba gwiazdek świadczyłaby o ich jakości. W PZPN zwrócili uwagę na belgijską firmę Double Pass, która od 2002 roku wydaje certyfikaty dla 450 klubów profesjonalnych i amatorskich w Belgii. W 2007 została wynajęta przez Bundesligę, gdzie kontroluje trzy najwyższe ligi. Od 2011 roku robi to w 92 klubach angielskich (od Premier League do League Two), a od zeszłego roku w ekstraklasie węgierskiej. Belgowie składają w klubach niezapowiedziane wizyty i anonimowo przepytują trenerów i dzieciaki o to, co robią na treningach, oraz przyglądają się ich zajęciom. – Trenerzy i koordynatorzy grup młodzieżowych otrzymują również wskazówki i pomoc, jak poprawić jakość w akademii – mówi o systemie Matthias Sammer. I przyznają gwiazdki, za które kluby otrzymują dodatkową kasę. W Bundeslidze można dostać trzy gwiazdki, za co jest dofinansowanie 500 tys. euro rocznie. Roczna kontrola ekstraklasy to wydatek ok. 2-3 mln. Największym problemem jest jednak znalezienie dodatkowych pieniędzy na nagrody dla klubów. Prezes Boniek uważa, że bez nich nie ma sensu rozpoczynać projektu, bo Polacy potrzebują zachęty, by podejść do niego poważnie. Dzisiaj jedynym miernikiem jakości akademii w Polsce jest liczba młodych piłkarzy, którzy zadebiutowali w lidze. Prostym argumentem podpierają się też przedstawiciele Ekstraklasy SA, którzy na każdym kroku wskazują na rosnącą liczbę młodych zawodników. Tyle że nie musi to świadczyć o lepszym szkoleniu w polskich klubach. Bo przeciętną generację zastępuje kolejna przeciętna generacja.
SPORT
Piast walczy o honor śląskich klubów w tej kolejce.
Na łamach Sportu jak co poniedziałek prawdziwe zatrzęsienie sprawozdań i reakcji na weekendowe mecze ligowe. Na początek kilka informacji z Zabrza. Omijając te meczowe – firma Mostostal w ciągu najbliższych trzech miesięcy ma zakończyć montaż zadaszenia trybun. Oczywiście to nie koniec prac przy stadionie, bo pozostaje jeszcze kwestia wykończenia wnętrz, montażu krzesełek czy oświetlenia, a nie wszystkie przetargi są już rozpisane. W Górniku, jak wiadomo, nie przelewa się też finansowo. Zdaniem Sportu piłkarze rozważają wysłanie wezwań do zapłaty pensji… do miejskiego ratusza.
Piłkarze Ruchu nie są zachwyceni swoimi wynikami na starcie.
Piotr STAWARCZYK: Trzeba sobie uczciwie powiedzieć – to był słaby mecz w naszym wykonaniu. Chcieliśmy wygrać, stworzyliśmy sobie sytuacje, dlatego nie wiem, czy zasłużenie przegraliśmy, ale jednak przegraliśmy. Musimy zacząć patrzeć do przodu, bo wpadniemy za chwilę w tarapaty. W kontekście porażki, moja bramka jest mało istotna.
Jakub KOWALSKI: Mieliśmy swoje sytuacje przy stanie 0:0, które powinniśmy wykorzystać. Niestety, na razie jest źle, mamy już dwie porażki na koncie. Musimy coś z tym zrobić, bo puchar pucharem, ale liga jest najważniejsza. Rozegraliśmy czwarty mecz w 12 dni, ale nie ma sensu na to zwalać winy za przegrane.
Marek ZIEŃCZUK: Przespaliśmy I połowę, stąd ta porażka. Gdybyśmy stworzyli taką presję do przerwy, jak w drugiej połowie, nie przegralibyśmy. Niestety biegaliśmy tylko za piłką, zamiast w nią grać. Przegrywamy drugie spotkanie w lidze i choć to dopiero początek sezonu, to trzeba uświadomić sobie, że kiedyś przygoda z Ligą Europy się skończy, a ekstraklasa będzie jeszcze długo trwała.
Omijamy resztę relacji i rzucamy okiem na wywiad z prezesem Piasta Gliwice, który zapowiada, że więcej transferów z zagranicy w klubie nie będzie. A jakie te dotychczasowe?
Jak oceni pan dokonania klubu w oknie transferowym?
– Mieliśmy trudną sytuację, bo musieliśmy dokonywać ruchów w porozumieniu z nowymi trenerami, którzy aż tak nie znali polskiego rynku. Mając na uwadze politykę klubu, nie mogliśmy decydować się na wszystkie propozycje trenerów, bo nie chcieliśmy sprowadzać wyłącznie obcokrajowców. Nasze transfery są wynikiem pewnego kompromisu między życzeniami trenerów a polityką klubu. To była specyficzna sytuacja i mam nadzieję, że w przyszłości będziemy mieli więcej czasu na obserwacje i szukanie piłkarzy.
Czyli część transferów to wskazania trenerów, a część wasza.
– Tak. Trzech zawodników przez trenerów, a trzech wskazanych przez nas. Byli wcześniej obserwowani, a trenerzy ich zaakceptowali. Wyniki pokażą czy decyzje były trafne. Tak samo będzie np. z hiszpańskim bramkarzem. Jak wszyscy wiedzą, mamy dwóch bardzo dobrych bramkarzy – Jakuba Szmatułę i Jakuba Szumskiego i na tę newralgiczną pozycję zgodziliśmy się z trenerami, którzy mają zaufanie do Hiszpana i ręczą, że będzie to następca Treli.
SUPER EXPRESS
Na łamach Super Expressu dziś niewiele piłki – w zasadzie dwie pełne strony. Całą pierwszą zajmuje tekst (a zwłaszcza zdjęcie) o piłkarzach Pogoni, którzy zabawili się ze Śląskiem.
Portowcy muszą radzić sobie bez Marcina Robaka (32 l.), króla strzelców poprzedniego sezonu (22 goli). Ale po dwóch pierwszych kolejkach kibice Pogoni na pewno nie tęsknią za supersnajperem, bo szczecinianie zdobyli aż siedem goli. Najpierw ograli Podbeskidzie 3:2, a teraz rozgromili 4:1 Śląsk. Robak, który powrócił do Szczecina po fiasku transferu do chińskiego Guizhou Rehne (nie rozwiązał z tym klubem jeszcze kontraktu), na razie może tylko trenować z drużyną Dariusza Wdowczyka i z zazdrością spoglądać na Łukasza Zwolińskiego. 21-letni “Zwoli” po wypożyczeniach do Arki i Łęcznej wreszcie dostał szansę w klubie, którego jest wychowankiem i póki co urodzony w Szczecinie piłkarz znakomicie ją wykorzystuje. W dwóch meczach dwa razy trafił do siatki rywali, a jego bilans mógłby być jeszcze lepszy, gdyby nie to, że w pierwszej połowie ze Śląskiem z pięciu metrów spudłował do pustej bramki. – Za szybka decyzja. Mogłem spokojnie przymierzyć. A porównania z Marcinem Robakiem są miłe, ale na wyrost. Do jego snajperskich umiejętności sporo mi jeszcze brakuje. Fajnie, że wrócił.
Dalej:
– Skandal. Legia dostała petardą
– Golas na murawie w Zabrzu.
Naprawdę nie ma sensu cytować. Idziemy dalej, by nie tracić czasu. Słabiutki numer.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Za to dzisiejsza okładka PS. W pełni zasłużona.
Lewandowski już zaczął zachwycać.
W miniony poniedziałek debiut przeciwko MSV Duisburg Polak okrasił strzeleniem gola. Perfekcyjne przyjęcie piłki i wykończenie. Klasa, ale lawinę zachwytów wywołał w sobotę, kiedy zdobył wyjątkową bramkę w sparingu przeciwko Borussii Mönchengladbach. Wręcz ośmieszył obronę i bramkarza rywali, najpierw kapitalnie przekładając piłkę, a potem lobując kilku zawodników. – Najbardziej wyrachowany gol, jaki w życiu widziałem. Lewandowski to najlepszy napastnik na ziemi – komplementował w swoim twitterowym wpisie Dietmar Hammann. Podobnych opinii pod adresem Polaka wygłoszono w kilka dni tysiące. Swoją przygodę z Monachium zaczął bez kompleksów. Duże rzeczy przychodzą mu z niezwykłą lekkością. Przeciwko Mönchengladbach wykazał się wielką inteligencją i szerokim wachlarzem umiejętności. – To superpiłkarz. Od początku wiedziałem, że jest klasowym napastnikiem. Gratuluję tego transferu Sammerowi, Rummenigge i Hoenesowi – mówił po meczu ukontentowany Pep Guardiola. Cofamy się kilka miesięcy. Końcowy gwizdek finału Pucharu Niemiec 2014. Bayern zdobywa trofeum, a Franck Ribery jako pierwszy podchodzi do Lewandowskiego i zamienia z nim kilka słów. Francuz poniekąd wyrósł na patrona transferu Lewego do Bayernu. Już w drugim sezonie Polaka w Borussii Dortmund mówił otwarcie na łamach prasy, że to właśnie Polaka ceni najbardziej w zespole największego rywala. Puścił do niego oko. Wiele wskazuje na to, że był to przemyślany ruch Bayernu, zaproszenie na południe Niemiec. Ribery właśnie wrócił do gry po 10 tygodniach przerwy spowodowanej kontuzją. Od początku trzyma się blisko Roberta. – Świetnie, że mamy go w naszym zespole. Mam nadzieję, że razem będziemy mieli znakomity sezon – mówił w sobotę o nowym koledze. Lewandowski dwa tygodnie temu rozpoczął treningi z drużyną mistrza Niemiec, choć większość odpowiedzialnych za wywalczenie 24. tytułu piłkarzy dopiero ma dołączyć do drużyny. Guardiola wykorzystuje ten czas do bliskiego poznania napastnika i komfortowego wprowadzenia go do drużyny. Przy okazji sam stara się czegoś nauczyć. – Trochę na poważnie, trochę w żartach, pytał Roberta o rozwiązania stosowane przez Jürgena Kloppa. Na przykład, jak to możliwe, że tak dużo biegali i trenowali bez piłki – mówi nam menedżer piłkarza Cezary Kucharski. Guardiola był też zainteresowany rozwiązaniami BVB podczas gry pressingiem, który uważany jest za jeden z kluczy do sukcesu dortmundczyków. A Lewandowski? Już po kilku zajęciach z byłym trenerem Barcelony był zachwycony jego treningami, które właściwie w stu procentach wypełnione są ćwiczeniami z futbolówką.
Zdaniem Thomasa Bertholda “Lewy” to najlepsza dziewiątka świata. Chociaż zaraz… Tak sugeruje tytuł, Niemiec podpiera to istotnym “być może”, po czym jednak wystawia laurkę.
– Być może jest najlepszym zawodnikiem na pozycji, o której mówimy numer 9. Nie ma wielu takich na świecie, nie widziałem takich na mundialu. Robert ma wszystkie cechy potrzebne klasycznemu napastnikowi. Dynamikę, technikę, koordynację, szybkość, imponuje spokojem zwłaszcza w polu karnym.
Łukasz Surma rozegrał wczoraj 452. mecz w ekstraklasie i wyrównał rekord Marka Chojnackiego. Oto jak wspominają go koledzy z boiska i pierwszy trener. Na wesoło, trochę anegdot.
MARCIN BASZCZYŃSKI (były obrońca Ruchu):
Podczas pierwszego pobytu przy Cichej Łukasz był znany ze swoich… dziwnych i oryginalnych zakładów. Raz założył się z Bartłomiejem Jamrozem i Rafałem Kwiecińskim, że w 50 minut dojedzie z Chorzowa pod krakowskie Sukiennice. Pod koniec lat 90. nie było autostrady i nie można było tak szybko dostać się do Krakowa jak obecnie. Nie przypominam sobie, kto wygrał, ale zwycięzca nie otrzymywał wtedy pieniędzy. Stawką był… kolejny zakład. Były i takie, o których lepiej nie wspominać. Łukasz zawsze miał duże poczucie humoru. Niezły z niego psotnik. Na boisku nie bał się podejmować odważnych decyzji, podobnie było poza nim. To facet z twardym charakterem, jest z pokolenia, do którego należę również ja, Arek Głowacki czy Kamil Kosowski. To ludzie, których charakter kształtował się również na podwórku. Na Śląsku mówi się: wychowani także pod klopsztangą, czyli trzepakiem.
PIOTR WŁODARCZYK (były napastnik Legii):
Z Łukaszem poznaliśmy się na zgrupowaniu reprezentacji młodzieżowej, chyba w 1996 lub 1997 roku. Od razu złapaliśmy świetny kontakt. On grał wtedy w Wiśle, a ja w Legii. Później spotkaliśmy się w Ruchu. Młodsi czytelnicy może nie pamiętają, ale kiedyś Łukasz był piłkarzem bardziej ofensywnym. Dopiero z czasem trenerzy przesunęli go do tyłu. Zawsze wykazywał cechy przywódcze. Potrafił integrować zespół. Nigdy nie chował głowy w piasek, dlatego często powierzano mu funkcję kapitana. Kiedyś rzucił koszulką w trenera Wisły Wojciecha Łazarka, bo wściekł się, że został zmieniony. Najwięcej wspólnych wspomnień mamy z czasów gry w Legii. Tworzyliśmy zgraną paczkę, która dobrze radziła sobie nie tylko na boisku (śmiech). Tak się złożyło, że razem też z Łazienkowskiej odeszliśmy. Usłyszeliśmy od dyrektora sportowego Mirosława Trzeciaka, że nie jedziemy na obóz przygotowawczy i możemy szukać nowych klubów. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego. Łukasz jest świetnie zakonserwowany. Zawsze miał znakomitą wydolność, dlatego nie dziwię się, że do tej pory radzi sobie w ekstraklasie. To zawodnik starej daty, poważnie podchodzi do swoich obowiązków. Umie się bawić, ale wtedy, kiedy można. Na Śląsku powietrze nie jest może najczystsze, ale jemu służy wyjątkowo. Myślę, że jego rekord utrzyma się przez lata i być może nikt nigdy go nie pobije. Sądzę, że dobije do występu numer 500. To wytrwały człowiek. Ja skończyłem grać w piłkę kilka lat temu, Łukaszowi ciągle sprawia to przyjemność.
Komisja Licencyjna zbada finanse Górnika. Albo ich brak, bo piłkarze z Zabrza od siedmiu miesięcy nie dostają pensji i grożą odejściem. To właśnie tekst, który zapowiadaliśmy na wstępie.
PZPN w najbliższych tygodniach sprawdzi, czy zabrzanie wypełniają zobowiązania, dzięki którym dostali licencję na grę w ekstraklasie. Na razie wiadomo tyle, że Górnik od pół roku nie płaci piłkarzom pensji. Dwa dni temu na obiekcie przy Roosevelta dostawca energii elektrycznej wyłączył prąd w pomieszczeniach biurowych, bo klub nie reguluje rachunków. Dostawa prądu byłaby zapewne wstrzymana na całym stadionie i to bezterminowo, ale na szczęście dla Górnika większościowym udziałowcem jest miasto, a więc zbyt poważny podmiot, by wierzyciel uciekał się do tak drastycznych prób wyegzekwowania należności. Prąd do klubu więc powrócił, ale wstyd zrobił się jeszcze większy. Burza w Zabrzu zaczęła się od tego, że na chwilę szczerości pozwolił sobie prezes Górnika Zbigniew Waśkiewicz i na spotkaniu z drużyną oświadczył, że nie wie, kiedy będą spłacane zaległości wobec nich. – Poinformowałem piłkarzy, że będą kłopoty z wypłatą pensji, bo w tej chwili nie ma na to pieniędzy. Nie chciałem ich oszukiwać, udawać. Po prostu byłem z nimi szczery, bo zawsze tak postępuję w biznesie. Któryś z zawodników jednak nie wytrzymał i upublicznił tę informację. Ja bym tak się nie zachował, ale trudno, stało się – mówi PS prezes i potwierdza, że niektórzy w zespole nie dostają pensji od pół roku. – To cena ratowania finansów Górnika i realizacji porozumień, co było warunkiem otrzymania licencji. My te nasze zobowiązania realizujemy: według stanu na 10 lipca w 95 procentach – podkreśla. Właśnie dlatego klub w maju otrzymał licencję – zawarł ugody, stara się dotrzymywać terminów, lecz, jak się okazuje, robi to kosztem bieżącej działalności. Mówiąc wprost: działacze wolą spłacać stare zaległości i generować nowe zadłużenie, bo w ten sposób nie narażają się na sankcje ze strony PZPN. – Ale nawet jeśli Górnik nie przestrzega zobowiązań, które na siebie przyjął w procesie licencyjnym, to nie wstrzymamy mu licencji; w tym sezonie jeszcze nie zamierzamy też karać nikogo ujemnymi punktami, bo chcemy, by obowiązywał okres przejściowy zanim zaczniemy stosować taką sankcję – tłumaczy szef komisji.
W międzyczasie sporo reakcji na mecze weekendowe:
– Rzeźniczak zapowiada: będzie tylko lepiej
– Słowacy z Łęcznej załatwili Kociana
– Zawisza ma czkawę po pucharach
– W Lechii sukces rodzi się w bólach.
– Wszyscy widzimy, że potrzebujemy jeszcze dużo czasu na zgranie. Sukces rodzi się w bólach. Po piątku cieszą trzy punkty, a to był nasz priorytet. Styl jednak pozostawia wiele do życzenia – przyznał Ariel Borysiuk, najlepszy obok Piotra Wiśniewskiego gracz Lechii w tym sezonie. Wspomniana dwójka imponuje wysoką formą, ale nie o każdym zawodniku biało-zielonych da się to powiedzieć. Cieniem samego siebie jest Stojan Vranješ, który przecież ma być jednym z liderów. Także Nikola Leković, lewy obrońca, nie gra na poziomie, do jakiego wszystkich przyzwyczaił w poprzednim sezonie. Korzystniej w piątek wypadli ci, na których grę najwięcej narzekano po meczu w Białymstoku, czyli Tiago Valente czy Bartłomiej Pawłowski, który po klapie z 1. kolejki spisywał się o wiele lepiej w meczu przeciwko Podbeskidziu. – Trener musi też być psychologiem i czytać w myślach swoich zawodników. Takie zaufanie z jego strony było mi bardzo potrzebne i cieszę się, że mogłem znów zagrać od początku – powiedział Pawłowski. – Zostawiłem wiele serducha na boisku i chyba ustrzegłem się błędów, jakie popełniłem przed tygodniem. Chociaż na pewno zabrakło mi skuteczności pod bramką rywala. Przede wszystkim wyczucia, co bierze się pewnie z tego, że nie jestem jeszcze w optymalnej formie – przyznał bohater najgłośniejszego letniego transferu gdańskiego klubu. – Jako drużynie brakuje nam pełnej koncentracji przez pełne 90 minut. Nie umieliśmy wykorzystać przewagi jednego zawodnika, kilka razy mogliśmy stracić wyrównującą bramkę. Nie chcę jednak mówić, że wygraliśmy szczęśliwie. W piłce liczy się suma umiejętności. I tu przewaga była po naszej stronie – dodał Pawłowski. Może i tak, ale trzeba pamiętać o wyjątkowo szczęśliwych okolicznościach zdobycia przez Lechię zwycięskiej bramki, gdy Richard Zajac wybijając piłkę trafił nią w nos Macieja Makuszewskiego.
Błażej Telichowski standardowo deklaruje, że w Bełchatowie nikt nie wariuje po dwóch zwycięstwach na starcie rozgrywek. Po prostu klub udowadnia, że zasługuje na Ekstraklasę.
– Fajnie było się obudzić jako najlepsza drużyna w Polsce, ale głów nie mamy w chmurach. To dopiero początek rozgrywek, a liderem jest już Pogoń. Najważniejsze, że wygraliśmy dwa spotkania. – Bełchatów w poprzednim sezonie grał bardzo dobrze, a nawet jak spadał z ekstraklasy, to rundę wiosenną miał udaną. Do utrzymania zabrakło przecież punktu, a po jesieni straty były ogromne. W GKS zebrała się grupa fajnych ludzi. W szatni nikt nie mąci, wszyscy trzymają się razem. Na dodatek mamy świetnych zawodników. Fajnie, że dobrze weszliśmy w sezon. Przed jego rozpoczęciem nie postawiliśmy sobie żadnego celu, trener Kamil Kiereś powtarza, że liczy się najbliższe spotkanie.