Jak się nagle okazało, wielka narodowa trauma, jaką dla Brazylii była porażka w 1950 roku z Urugwajem, może zostać sprowadzona do rangi obiadowej anegdoty. Wczorajsza masakra w Belo Horizonte w rankingu futbolowych klęsk wpada na pierwsze miejsce, na drugie też, i na trzecie. No, przejmuje cały ranking we władanie.
Niestety, masakry dokonali Niemcy – co w sumie nawet jest logiczne. Niemców nie lubię, nigdy im nie kibicuję i nie rozumiem, jak Polak może trzymać za nich kciuki. Piłka nożna jest stworzona właśnie do tego, by w jej ramach być pamiętliwym. Idealnie się nadaje, by komuś życzyć dobrze lub źle także ze względu na kontekst historyczny. Szkopom życzę jak najgorzej. Wczoraj na Facebooku napisałem coś, co spotkało się z wielkim oburzeniem (chociaż nie brakowało też gromkich braw):
Są tacy, którzy uważają, że piłki nie należy mieszać z jakimikolwiek innymi sprawami, z historią w szczególności. Ja uważam z kolei, że nie żyjemy w próżni i że sport cały czas miksuje się z historią, teraźniejszością, z polityką czy biznesem. I jest wręcz stworzony do tego, by pewne urazy pielęgnować. Futbol jest sprawą tak drobną i tak trzeciorzędną, że nadaje się wspaniale na branie malutkich odwecików. Nie chodzi przecież o to, by żyć nienawiścią do Niemiec – mam przecież ze dwóch kolegów z Niemiec, a moja siostra mieszka na co dzień w Monachium. Nie chodzi też o to, by na okrągło rozdrapywać stare rany, by bojkotować niemieckie produkty i krzywić się na widok Niemców. Ot, po prostu: można im nie kibicować. Fantastycznie, że ktoś wymyślił piłkę nożną.
Gdy miałem 15 lat, to zdawało mi się, że wojna była bardzo, bardzo dawno temu. Jak już napisałem na Facebooku – jakoś w czasach, gdy myszy zjadły króla Popiela. A teraz mam lat 32 i te 32 lata przeleciały jak pstryknięcie palcami. W jednej chwili. Coś zrobiłem, gdzieś byłem, coś widziałem, ale zanim się obejrzałem, już byłem w wieku średnim. Jeszcze jedno pstryknięcie – będę stary. Pstryk. I chyba dopiero w takim wieku człowiek zaczyna właściwie obierać perspektywę czasową. Zaczyna rozumieć, że połowa XX wieku była wczoraj. Dawno to wojny toczył Aleksander Wielki albo Czyngis-chan. A Niemcy to byli u nas dopiero co, jeszcze się dym unosi w powietrzu. Dwa pstryknięcia temu.
Żyję w kraju i w mieście szczególnie naznaczonym historią i nie rozumiem, dlaczego akurat w czasie oglądania meczu mam o niej zapominać. To jasne, że nie mam pretensji do Oezila czy Khediry, do Muellera też nie. Ale życząc komuś zwycięstwa lub porażki zazwyczaj kieruję się tym, kogo bym wolał zobaczyć cieszącego się. Wyobrażam sobie na przykład świętujących ludzi w Rio de Janeiro lub w Berlinie i zastanawiam się, który obrazek jest ładniejszy. No więc świętującego Berlina nie lubię, nie lubię tych powiewających flag. Niech sobie ci Niemcy żyją obok mnie, byle nie za blisko, ale nie ma powodu, bym miał im – jako narodowi, szarej rozlanej masie anonimowych ludzi w różnym wieku – życzyć radosnych futbolowych chwil. Niech chociaż w piłce nożnej zapłaczą.
Kibicować Niemcom – to jednak oznaczałoby całkowitą historyczną znieczulicę. I – trochę i tak to odbieram – brak szacunku wobec naszych poprzednich pokoleń. Nie umiem tak sobie zmieniać filmu w głowie, że raz staję nieruchomo gdy syreny oznajmiają godzinę „W”, a raz skaczę do góry, gdy Niemcy zdobywają bramkę. Jakoś mi się to ze sobą gryzie, albo-albo, trzeba decydować. No to decyduję, to zresztą łatwy wybór. Jeśli natomiast ktoś umie te dwie postawy połączyć, to jego sprawa.
Kiedyś w „Przeglądzie Sportowym” Paweł Zarzeczny dał przedziwną okładkę. Groclin grał wtedy z Herthą, a w redakcji mieliśmy niemieckiego nadzorcę, który żyć nie dawał, wymyślał jakieś bzdury i frustrował całą załogę. Paweł go raczej lekceważył i z tego względu było jasne jak słońce, że za moment zostanie zwolniony, on sam wiedział o tym doskonale. Gdy więc mecz się zbliżał, poczekał aż Niemiec pójdzie do domu i zmienił pierwszą stronę. Dał na niej wielki czołg, a pod nim czołgistów: Niedzielana, Rasiaka, Milę i Zając, a wszystko spuentował napisem: „Na Berlin!”. Jak się łatwo domyślić, była to ostatnia okładka, jaką zrobił, ale co napsuł krwi niemieckiemu nadzorcy – to jego. A podejrzewam, że i ów Niemiec musiał później tłumaczyć się swoim przełożonym.
Do czego zmierzam – gdyby Niemców miały spotykać tego rodzaju szykany ze strony prasy sportowej na całym świecie, uznałbym to za uprawnione granie na nosie. I pożyteczne. Wstyd powinien ich zżerać jeszcze długo, a podobne teksty miałyby też walor edukacyjny. Dla najmłodszych pokoleń – takich, które wiedzą, kim jest Oezil, a nie wiedzą, kim Goering.
Możecie trzymać kciuki za kogo chcecie, przecież to jest i tak tekst z serii tych, które nikogo do niczego nie przekonają – albo się z nim ktoś zgadza, bo myśli tak samo, albo go w całości odrzuca. Ale nie zmuszajcie mnie do tego, bym ja oszukiwał sam siebie i cieszył się z bramek Niemiec. Nie cieszę się i nie będę się cieszył, mimo że doceniam ich cholernie i mimo że spuścili w kiblu mój wczorajszy tekst o tym, że żaden z półfinalistów nie gra przekonująco.
KRZYSZTOF STANOWSKI