To boisko, na którym każdego znałeś, na którym spędzało się setki godzin zdzierając kolana, ładując hat-tricki i zawalając bramki. Każdy takie miał. Wiedzcie, że jesteście szczęściarzami, jeśli jeszcze je macie, ja już mogę o takim mówić tylko w czasie przeszłym. Na miejscu naszej “kartoflanki”, gdzie znało się każdą kępę trawy i dziurę (przyjezdni nie mieli tutaj z nami szans), stoi Orlik. Na nim nie grałem ani razu, ekipa się posypała, choć kilka lat temu regularnie dręczyło się okoliczną ludność strzałami po oknach. Do dziś bez problemu pamiętam kogo wybierano w jakiej kolejności (ja zwykle w trzeciej, czasem drugiej kolejce na sześć lub siedem) oraz kto jak grał (prawoskrzydłowy schodzący do środka ze strzałem, bo lewonożny). Bez problemu choćby jutro wiedziałbym jak taktycznie wykorzystać rosnące przy murze krzaki, a także gdzie piłkę odbierze ci pokrzywa. Pamiętam też doskonale jak to się miało z bramkarzami.
Mieliśmy jednego na dwie drużyny. Klasyczna historia, czyli gruby na bramkę, gdzie trochę się wyrobił, więc już później wolał bronić niż ośmieszać się w polu. Rewelacji nie było, ale lepsze to, niż zmieniać się co gola, a na to skazany był drugi zespół. Przez to był niezły przegląd golkiperów. Niektórzy olewali sprawę byle jak najszybciej wrócić do gry. Łapali tylko takie piłki, za których puszczenie ktoś by się przypieprzył. Inni wykazywali chęci, ale nie ogarniali nic. Jak sunęła akcja sam na sam z połowy boiska, to aż do strzału stali przyklejeni do linii. Ktoś coś bronił, ale tylko nogami, inny za daleko wychodził i kiwał się. Pełen folkor.
Ale czasem przychodził koleś, który lubił bronić. Był mile widziany na wejściu, wreszcie nie trzeba było się zmieniać. Gość szybko awansował w hierarchii: początkowo wybierany gdzieś pod koniec. Potem trzeci, czwarty, aż w końcu zorientowaliśmy się, jak ogarnięty bramkarz robi różnicę i potem często wybierający najpierw wskazywał jego. Ja też tak robiłem, gdy mi przyszło kompletować zespół.
Nie bywał często, ale jak już się zjawił, mecz nabierał innego kształtu. To co zwykle wchodziło bez problemu, bo bronił ogórek, teraz nie miało szans znaleźć drogi do bramki. Trzeba było nieźle się natrudzić nawet przy sam na sam, co w innych starciach oznaczało formalność. Ale lubiliśmy te mecze, gole smakowało lepiej, był po prostu wyższy poziom. Gość sam wiele razy wygrał mecz, a jak się go miało po swojej stronie czułeś spokój o tyły. Komfort, inaczej się grało też dzięki temu w przodzie.
Wspominam te czasy, bo dzisiaj patrzę na to co wyczyniają bramkarze na mistrzostwach i jest jasne, że dobry golkiper na każdym poziomie potrafi robić różnicę. Mieliśmy tego dobitne dowody każdego dnia. Wielką kasę płaci się za napastników, skrzydłowych, ale po takich meczach nie można nie odnieść wrażenia, że to za bramkarzy powinno się płacić góry pieniędzy. Algieria i USA dotrwały do dogrywki, bo bramkarz, gdy gra życiówkę albo jest wielkiej klasy, ma ogromny wpływ na mecz. Dalece większy niż napastnik czy pomocnik.
Tak daleko wychodził Neuer przy akcjach Niemców
A przecież popisy Howarda i M’Bolhiego to tylko wierzchołek góry lodowej. Co robił w tym turnieju Ochoa wszyscy wiemy: remis z Brazylią – jego dzieło w bardzo wysokim procencie, potem znowu wielka klasa z Holandią. Canarinhos mogą grać słabo jak nigdy, beznadziejnie uderzać karne (ile ekip odpadłoby po zmarnowaniu dwóch jedenastek?), ale mają w klatce Julio Cesara. Jednego z najlepszych na świecie specjalistów od łapania strzałów z wapna i ten uchronił ich przed linczem.
Gdyby nie Howard, największe wrażenie jednak zrobiłby na mnie Neuer. Facet pokazuje jak będzie wyglądać przyszłość gry na tej pozycji. Skasował z pół tuzina znakomicie zapowiadających się kontr Algierii. W końcówce wybiegł gdzieś na czterdziesty metr, już byłem pewien, że tym razem bodajże Slimani będzie szybszy. Ale Neuerbauer znowu mnie oszukał. Te wyjścia zapadną mi w pamięć bardziej, niż jakikolwiek drybling turnieju więc niech nikt mi nie mówi, że gra na bramce nie jest efektowna. Bravo, Howard, Neuer, M’Bolhi, Julio Cesar, Ochoa, Navas – każdy był gwiazdą swojego meczu fazy pucharowej. Każdy grając w innym stylu, bo część prezentowała cyrkową gimnastykę, inni refleks kieszonkowca, a niektórzy ustawiali się tak, że rywal miałby problem z trafieniem do bramki piłką tenisową.
Nie doceniamy bramkarzy. Ogólnie. Widać to po cenach, jakie się za nich płaci, widać to po okładkach magazynów, a także po tym kto zostaje najczęściej idolem kibiców. Dziś jednak, gdyby to ode mnie zależało, drużynę budowałbym właśnie od piłkołapa. Na niego poszedłby największy budżet. Mam kasę na jeden transfer za milion euro i komin płacowy? Świętnie, szukamy za to golkipera. Gadający mur między słupkami może mi uratować tyłek w europucharach, zrobić wynik z o wiele silniejszym rywalem, a w ligowej szarzyźnie ukradnie masę punktów. Plejada gwiazd z przodu i przeciętny bramkarz – to bardzo rzadko kończy się powodzeniem. Prawie nigdy. Widzę to po tym, kto osiąga końcowe triumfy, ale wiem to też ze swojego boiska. Choćbyśmy nie wiem o ile mieli lepszy skład, granie na poważnego golkipera było bardzo trudne. A z nim w składzie zawsze były szanse, że coś ugramy. Bez wyjątków.
Mam w tym momencie większy szacunek do golkiperów niż napastników. Może mi przejdzie, może to się zmieni, ale póki co obstaję przy swoim. Chwała robinsonadom, Wakabayashi nad Tsubasą, niech żyje bramkarz, szajbus od czarnej roboty.
Leszek Milewski