Futbol ma się dobrze. Nowe technologie – również. Pisałem niedawno, że to pierwszy mundial ery twittera, ale nie spodziewałem się, że sam tak mocno wsiąknę w ten internetowy jarmark. Do tej pory dziwiłem się ludziom, którzy podczas meczu dłubią w telefonach i przekrzykują się w dyskusjach na 140 znaków. Zastanawiałem się: po co? Teraz sam rzucam tweety o odlocie Karola Strasburgera w Studio Plaża i dzielnych Kostarykanach, którzy dwa dni temu zagrali z Włochami w Dziadka.
Anatomia wzlotu i upadku. Zerkam przez ramię na tytuł w tramwaju i myślę, że to kolejny tekst o tiki-tace, a to tylko Tele Tydzień i historia Agnieszki Kotulanki. Oczywiście tweetuje. Piszę z miasta. Piszę od dentysty. Ostatnio najczęściej wrzucam tweety sprzed telewizora, co lekko zaczyna mnie niepokoić. Jak ktoś po meczu Argentyny pyta mnie jak grał Rojo, odpowiadam: nie wiem. Nie wiem, bo gapiłem się w komputer. Przewijałem timeline. Bawiłem się w głupkowate komentarze.
Co śmieszne, moi kumple po fachu też nie wiedzą. Wsiąkli tak samo. To straszne, kiedy mecz rozpada ci się na kilka kawałków. Niby oglądasz, ale połowę czasu twoje myśli są gdzieś indziej. Próbujesz to wszystko poskładać w całość, tylko jak? Strasznie dużo rzeczy umyka. No, ale coś za coś. Twitter to mnóstwo cennych informacji, zbiór krótkich opinii, ale niestety, meczu z nim dokładnie nie obejrzysz.
Oczywiście nie zawsze tak jest. Z uwagą spoglądam na Francuzów i Holendrów. Kilka hitowych meczów pamiętam do tego stopnia, że mógłbym z głowy wymienić składy i wystawić noty. Ale są spotkania, które wyraźnie przetweetowałem. Pisałem o morsie z Youtube’a napieprzającym brzuszki zamiast skupić się, jak podaje Mueller.
To choroba naszych czasów. Chcemy robić pięć rzeczy naraz. Oglądać mecz. Przeglądać transfermarkt. Pisać na Twitterze i jeszcze raz na jakiś czas zajrzeć do WhoScored, bo akurat w tej chwili mamy ochotę na statystyki Khediry. Pewnie jeszcze kilka lat i powstaną specjalne telewizory, że na jednym ekranie oglądasz mecz, a na drugim przeglądasz procenty i liczby, piszesz te wszystkie dziwne rzeczy.
Może, ale lepiej nie…
Najfajniejsze mecze to były te z pozycji dywanu, metr przed telewizorem. Koniec lat 90., kiedy Zizou biegał w nisko opuszczonych getrach, a ja miałem gdzieś statystyki z cyklu: do kogo podawał, jaki procent podań zanotował, w jakich strefach się poruszał. To tylko dodatek. Fetysz taktycznych znawców, których w trakcie mundialu jakby trochę więcej i już nawet trenera Chile zaczynają pouczać. Nie moja bajka. Dziś mecze bez Twittera.
Bo ile można gapić się w ten komputer?
PAWEŁ GRABOWSKI