– Perspektywa nowego stadionu, do tego kibice, ich zrozumienie i wsparcie powodowały, że chciałem się tym zająć. Przeprowadziłem jednak kilka rozmów, z których niewiele wynikało. Sporo też było znaków zapytania, na które nie poznałem jednoznacznych odpowiedzi. Byłem od początku świadom, że dotychczasowa drużyna w większości się rozleci – mam nadzieję, że z tego m.in. będzie teraz żył klub – ale można było zbudować nowy Widzew na uczciwych zasadach. Tylko, że ciężko mi było uwierzyć w zasady przedstawione przez klub – mówi Artur Skowronek, który kilka godzin temu rozwiązał kontrakt z Widzewem. W rozmowie z Weszło opowiada m.in. o swojej rezygnacji, małych możliwościach Widzewa, wyborze kapitana czy przygotowaniu fizycznym.
Tak niewiele wart jest dziś w polskiej piłce 2,5-letni kontrakt?
Po raz kolejny papier to jedno, a życie to drugie. Z tym, co zakładaliśmy sobie w Widzewie pół roku temu, wiązałem duże plany i nadzieje. Szybko i mocno się z tym klubem zżyłem. Ale po sezonie wiele rzeczy zmieniło się na „nie” i uznałem, że nie podejmuję dalej tematu. Nie chcę robić na siłę czegoś, w czym nie widzę sensu. Stąd moja rezygnacja.
Po to podpisywaliście przecież dłuższą umowę, po to tworzyliście plan B – żeby sens nagle nie zniknął.
Ale ten plan nie okazał się aż tak miarodajny i wiarygodny… Ja chciałem teraz zbudować tylko zespół, za który nie wstydziłbym się w pierwszej lidze.
Obecne możliwości sprawiały, że ten wstyd by był?
(długa chwila ciszy) Możliwości były małe. Zostaję dziś bez pracy, rynek trenerski w Polsce jest trudny, a w Widzewie się nie dorobiłem. Niech to wystarczy za obraz sytuacji.
Załatwiłeś okres przygotowawczy, sparingpartnerów, rozmawiałeś też z kilkoma piłkarzami – powoli zaczynał powstawać nowy zespół. Dziś ten zespół nie ma nawet trenera.
Pewne zdania, nawet z moich ust, po zakończeniu sezonu padły i miały przesłanie pozytywne. Było jasne, że po spadku sprawy organizacyjne, finansowe i sportowe będziemy „ucinać”, ale istniał plan. Perspektywa nowego stadionu, do tego kibice, ich zrozumienie i wsparcie powodowały, że chciałem się tym zająć. Przeprowadziłem jednak kilka rozmów, z których niewiele wynikało. Sporo też było znaków zapytania, na które nie poznałem jednoznacznych odpowiedzi. Byłem od początku świadom, że dotychczasowa drużyna w większości się rozleci – mam nadzieję, że z tego m.in. będzie teraz żył klub – ale można było zbudować nowy Widzew na uczciwych zasadach. Tylko, że ciężko mi było uwierzyć w zasady przedstawione przez klub.
Czyli ty tej budowy chciałeś się podjąć?
Chciałem. Przede wszystkim dlatego, że miałem motywację, by w tej trudnej sytuacji nie odchodzić. Czułem się odpowiedzialny za spadek klubu, który – choć i tak jest w ciężkim położeniu – traci kolejne pięć milionów złotych przez brak Ekstraklasy. Dlatego postanowiłem, że pomogę. Można różnie oceniać moją pracę, ale złapałem taką więź z zespołem, że przez pewien czas widziałem tego dalszy sens.
Sam jednak mówisz, że ten zespół się rozpada.
Ale nie w całości. Budowalibyśmy ponad połowę drużyny, z trwałym już z wiosny szkieletem. Nie byłaby to robota od nowa.
Ty chciałeś budować drużynę, ale czy chcieli też tego ci, którzy klubem zarządzają?
Wydawało mi się, że tak. Zimą podpisaliśmy 2,5-letni kontrakt, głównie zakładaliśmy utrzymanie, ale pewien procent rozmów dotyczył też pierwszej ligi. I w wielu kwestiach się zgadzaliśmy. Szkoda, że dziś zabrakło narzędzi, żeby ten kontrakt wypełnić.
Wasze wizje właśnie się rozjeżdżają. Ty miałeś pewne wymagania i oczekiwania, ale też niezbyt wygórowane…
Dotyczyło to głównie rozmów z grupą dwunastu-piętnastu nowych piłkarzy. Chciałem powiedzieć im, jak to będzie wyglądało, jakie będą panowały zasady, co jesteśmy w stanie zaproponować. Ale narzędzi zabrakło już tutaj… Miałem określony budżet, z którego planowałem stworzyć ekipę młodych ludzi z maksymalnie pięcioma doświadczonymi zawodnikami. Ale od początkowej fazy, mimo że kilku było naprawdę zainteresowanych, miałem związane ręce. Dlatego nie podjąłem wyzwania. Zresztą, ja jestem oddelegowany do tworzenia drużyny od nazwisk, a nie prowadzenia tematów organizacyjno-finansowych.
Ten, który powinien za to odpowiadać – czyli dyrektor sportowy – jest na wakacjach.
Sorry, Piotrek, ale nie skomentuję.
Żaden z zawodników, którego sprowadziliście z Michałem Wlaźlikiem zimą, nie zostaje na przyszły sezon.
Cetnarski jest w Cracovii, a Wasiluk w Jagiellonii. Oni byliby ważnymi ogniwami mojej układanki w pierwszej lidze. Kilku zimowych transferów na pewno dziś nie obronię, nie poszły z naszym planem. Trzeba jednak pamiętać, jakie ograniczenia czasowe i finansowe wtedy mieliśmy. Przychodząc krótko przed pierwszym treningiem, musiałem zdiagnozować dziury w składzie. Jedną z nich była lewa obrona – Tomczyk gra w Skrze Częstochowa, a Płotka pozostaje bez klubu – którą łataliśmy Urdinovem. Po trzech tygodniach treningów i sparingów wydawał się OK, ale doszła aklimatyzacja, mentalność, umiejętność gry pod presją czy wzorce ruchowe, które wpływają na podatność na kontuzje. Nie wszystko można było tego wcześniej przewidzieć. Gela? Okachi miał kontuzję – nie wiadomo było kiedy wróci, Leimonas to samo, a problem był też na skrzydłach – zostało trzech piłkarzy, bo Bruno siedział w Brazylii, jak trenowaliśmy – dlatego po dwóch tygodniach obserwacji i m.in. meczu z Legią wzięliśmy Gelę. Ograniczenia, jakie mieliśmy, szybko wykluczyły też pozyskanie Małeckiego, Kuby Wilka czy Pietruszki. Mikita wydawał się dobrym transferem last minute, ale miejsce w składzie z „automatu” bardziej mu przeszkodziło niż pomogło. Mógłbym tak teraz wyliczać…
Niewielu z tego grona wypaliło.
Wypaliła stara ekipa. Żałuję, że zabrakło mi czasu, żeby to zbudować.
Nie jest tak, że ty tę starą ekipę na dzień dobry skreśliłeś? Wziąłeś ludzi z zewnątrz, jak wspomnianą trójkę, i z miejsca dałeś im pewny plac.
Każdy miał jednakową szansę, w meczach kontrolnych wszyscy grali po tyle samo. Taki Kasprzak wyglądał w sparingach słabo, dopiero potem odpalił w lidze. Minęła chwila, zanim wykrystalizował się skład – stała jedenastka była dopiero od piątego meczu. Może zdążyłbym wyczyścić wszystko, gdybym przyszedł wcześniej, była taka możliwość. Może skończyłoby się też spadkiem, ale szansę miałbym większą. Może…
Jak to się stało, że – tak mówił dyrektor sportowy – w pewnym momencie ustaliliście, że bardziej od samego utrzymania opłacało się granie młodymi piłkarzami?
Nie było nawet takiego tematu. A jeśliby był, to ja bym się pod tym nie podpisał. Myślę, że Michał wypowiedział te słowa w emocjach, jakiejś nieświadomości niż z trzeźwym spojrzeniem. Tematem numer jeden było utrzymanie. Wynik, żadne promowanie młodych. Chociaż kilku tych chłopaków było naprawdę niezłych, z pewną jakością, i to trzeba oddać trenerowi Mroczkowskiemu. Widzę perspektywy przed Wolańskim, Nowakiem, Kasprzakiem, Rybickim, o ile poprawi pewne rzeczy, skuteczny może być też Augustyniak. Zresztą, potwierdzają to wszystko oferty z Ekstraklasy dla nich.
Wlaźlik mówił: „gdybyśmy do utrzymania podeszli zadaniowo, to może by się udało”. To podeszliście zadaniowo czy nie?
Ja uważam, że tak. Widzew zimą zmienił trenera, zmienił też piłkarzy.
Ty pod to promowanie nie działałeś?
Wychodzili najlepsi. Bez znaczenia, czy ktoś miał 19 lat, czy 34. Mogę się natomiast zgodzić, że kilka moich decyzji nie obroniło się na boisku.
Jak to możliwe, że o defensywie drużyny broniącej się przed spadkiem decydował Rafał Augustyniak?
Liczyłem na Wasiluka, że wskoczy z „automatu”, taki był mój zamysł. Chciałem stabilizacji w środku obrony, grając parą Wasiluk – Nowak. Niestety, zastrzeżenia do Marka trzeba mieć za kluczowe momenty, bo brał udział przy straconych bramkach. Nie grał fatalnie, ale popełniał błędy indywidualne w ważnych sytuacjach. Stąd też Augustyniak, który stanowił nie tyle solidną, co powtarzalną parę z Nowakiem.
Zabrakło w szatni ludzi, którzy za Widzew chcieli umierać?
Nie zabrakło, ale było ich mało.
Jak to się stało, że liderem szatni staje się 22-letni chłopak, do niedawna trzeci bramkarz, który dopiero debiutuje w lidze? On wychodzi przed kamery i opieprza resztę.
To pokazuje, jaką mieliśmy szatnię pod kątem wieku, charakteru. Wolański to młody chłopak, bardzo szczery, czuje klimat i wie, o co w piłce chodzi.
Za taką szczerość trener powinien pokarać?
Oczywiście szatnia powinna być hermetyczna. Tylko w taki sposób buduje się prawdziwy monolit. Ale wtedy to był dobry moment. Potrzebny był taki sygnał i głos z szatni.
Charakter, niepohamowana ambicja dobrze zadziałała na zespół?
On się uczy dopiero tych zachowań, dotykał ich po raz pierwszy w życiu. Myślę, że w paru sytuacjach podejmował błędne decyzje, ale wszystko to było prawdziwe. Kibicom się to spodobało. Dziennikarz trochę tamte słowa podkręcił i przekręcił, ale Patryk szatnię przeprosił i tak. Na pewno nie było negatywnej reakcji.
Mocno zaryzykowałeś z Cetnarskim w roli kapitana. Wielu tę decyzję krytykowało, ja również. To był wybór z braku laku?
A ja pytam: jak nie on, to kto? Pamiętaj, jakim składem operował Widzew.
Kto? No, raczej nie Cetnarski – nie gość, który po spadku powtarza formułki o dobrej grze i trzeba go zmusić, żeby podziękował kibicom za doping.
Perspektywa oceny. Mówisz tak teraz, bo to się wydarzyło. Proszę, kto inny był kandydatem?
Siłą rzeczy, Marcin Kaczmarek.
Na którym miejscu był Widzew z Kaczmarkiem albo Mielcarzem w roli kapitana? No właśnie. Uznałem, że potrzebny jest wstrząs, zmiana w szatni, którą ja muszę podjąć, bo zarządzenie głosowania w szatni skończyłoby się wyborem tej dwójki. Oni mieli u mnie duży szacunek, byli ważnymi piłkarzami w zespole, stanowili o sile rady drużyny.
Ty nie miałeś do nich przekonania.
Nie chodziło o przekonanie, tylko o bodziec. Rola kapitana nie miała polegać na zrzuceniu odpowiedzialności na Kaczmarka czy Mielcarza. Chciałem, żeby tę odpowiedzialność dźwigali wszyscy doświadczeni zawodnicy, a w roli łącznika widziałem Cetnarskiego. Ma predyspozycje i inteligencję piłkarską, potrafi zbudować klimat. Zresztą, lepiej ocenilibyśmy Cetnara jako kapitana, gdyby w porę odpalił na boisku.
On początkowo człapał po boisku, przechodził obok gry, jeśli nie obok meczów, a dopiero potem się zaangażował.
Może od pierwszego meczu nie był pod grą, tak jak chcieliśmy, ale to nie kwestia zaangażowania czy ambicji. Żałuję tylko, że formę złapał tak późno.
Trener przedstawia piłkarza: „Powitajcie Mateusza, będzie kapitanem, szefem szatni”. To nie jest powszechna praktyka.
Nie do końca tak było. I nie była to też łatwa decyzja. Przewidywałem różne reakcje szatni i krytykę mediów. Konieczna była jednak zmiana – a jeśli nie dokonałby jej trener, to do żadnej zmiany by nie doszło.
Sporo mówiło się też o waszym przygotowaniu fizycznym, było widać, że opadaliście z sił. Z Koroną zagraliście dwie zupełnie różne połowy, często od 70. minuty nie byliście w stanie biegać tak, jak wcześniej.
Subiektywna opinia. Ale z Koroną łatwo się domyśleć, o co poszło – perspektywa wyniku, chociaż mogliśmy mecz zakończyć przed przerwą. Od początku drugiej połowy zobaczyliśmy rywala z wysokim pressingiem, że każda akcja bocznymi sektorami śmierdzi golem, to cofnęliśmy się mentalnie, wjechaliśmy tyłkami w bramkę, mimo że w przerwie przewidywaliśmy ten atak. Nie wytrzymaliśmy tego. Często, również w Kielcach, brakowało nam harmonii i czytania gry: kiedy zwolnić, kiedy przyspieszyć, jak zmienić tempo gry. Jak wyszliśmy wysokim pressingiem, to już bez żadnej regulacji, kalkulacji, no i się szybko wypompowaliśmy. Dlatego ty mówisz potem o braku sił… Wiele przypadków jest jednak różnych. Obiektywną oceną przygotowania fizycznego są liczby, badania, które były u nas powtarzalne i np. taki Visnakovs, bez piłki, przeskoczy prawie wszystkich, będzie w pierwszej trójce ligi. Tak samo z szybkością, ale jak dodamy piłkę, to bardzo istotny jest timing, moment wyjścia w górę czy wyjście na podanie prostopadłe – i już bywa różnie. Eduards to typowy szybkościowiec, żaden demon wydolnościowy. Kiedy więc sypią nam się odległości między formacjami, pressing nie jest zdyscyplinowany, to on biega bez sensu i w kluczowych momentach brakuje mu mocy, by ruszyć. Ale to pracowity zawodnik, wziął sobie do serca wskazówki z treningów indywidualnych, głównie w poruszaniu się na prostopadłe podania, z czego zdobędzie jeszcze wiele goli.
Żeby w końcu wygrać na wyjeździe, Widzew potrzebował walkowera…
No tak… Za innych wypowiadać się nie chcę, mnie dotyczy dziewięć meczów. Były dwa spotkania, kiedy nie mieliśmy kompletnie nic do powiedzenia, jak z Lechią czy Podbeskidziem. Było jednak kilka – np. Szczecin, Cracovia czy Wrocław – że próbowaliśmy prowadzić grę, dochodziliśmy do sytuacji i… No właśnie, i pojawiał się problem ze skutecznością.
Da się wytłumaczyć te zmarnowane szanse Visnakovsa?
Nie da się, ja nie potrafię. Ale nie zrzucę na niego winy, bo ugrał nam wiele punktów. Kluczowe sytuacje – mamy szansę na bramkę z metra odległości i tego nie strzelamy. Naliczyłem cztery takie okazje „Wiśni”.
To, że Widzew chwalony był za niektóre mecze i chęć gry, może zalążki stylu, to jakieś pocieszenie?
Żadne. Liczy się wynik – Widzewa nie ma w Ekstraklasie, kibice z dużymi obawami co dalej, ja jestem bez pracy. Co z tego, że próbowaliśmy grać piłką? Nie mogliśmy się nastawiać tylko na kontry i szukać długich piłek do „Wiśni”: może wygra mecz. Uważałem, że miałem chłopaków w szatni, którzy mogą pograć kombinacyjnie, przerodzić posiadanie piłki w sytuacje bramkowe. Chciałem wykorzystać nieszablonowych skrzydłowych – „Kakę”, „Rybę, Bruno – w środku Cetnarskiego, Kasprzaka czy otwierającego grę od tyłu Okachiego. Przychodzi jednak mecz z Podbeskidziem, mamy 60 proc. posiadani piłki i jesteśmy sami dla siebie wrogiem. Sami strzelamy też sobie bramki, bo brakuje nam jakości w otwieraniu gry, popełniamy błędy indywidualne.
Przy tym meczu mówimy już o podstawach…
Uważam, że jak masz dobrze przygotowany zespół fizycznie, odpowiednio zdyscyplinowany taktycznie, z wypracowanymi nawykami i powtarzalnością, to można coś w tej lidze zdziałać. W moim zespole powtarzalność była zauważalna, ale za późno. Zabrakło czasu. Przede wszystkim nie wykrystalizował się w porę skład, może to też moja wina. A na boisku brakowało doświadczenia, przez to kilka razy przegraliśmy. Nie było też w kluczowym momencie serii, jakiegoś pójścia na fali. Reforma dała nam szansę, a my tę rundę finiszową zaczęliśmy od 2:0 w Kielcach – niestety, tylko do przerwy. Wystarczyło ich dobić i ruszyć za ciosem. Za każdym razem, jak mieliśmy szansę w rękach, to dawaliśmy ją sobie wyrwać jak frajerzy.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK