Jedni od czterech lat mają nowy, naprawdę ładny stadion, drudzy – o stadionie od paru lat marzą, bo ten obecny przeżył już zdecydowanie zbyt wiele. U jednych wysokie wypłaty i przelewy na czas, u drugich – kilkumiesięczne zaległości i liczone w milionach zobowiązania. Tutaj podsuwanie ptasiego mleczka i całowanie po butach piłkarzy, tam – działania, które poddają w wątpliwość choćby resztki szacunku. Ci pokazują, że pieniądze nie grają, tamci – że chyba jednak grają, skoro jest aż tak źle… Dzieli ich wiele, ale łączy jeszcze więcej. Zagłębie i Widzew, czyli dwa kluby z zupełnie innej bajki, ale z podobnym zakończeniem. Tym smutnym, bez happy endu.
Dziś, kiedy Widzew rozgrywa ostatni ekstraklasowy mecz u siebie, a Zagłębie ostatni rozegra w sobotę (z Widzewem właśnie, cóż za symbolika), wzięło nas na przemyślenia. Jedno główne, żeby nie chwyciły nas za serca ckliwe obrazki z Łodzi czy Lubina – dlaczego ani jednych, ani drugich NIE JEST Ł»AL?
Płatności po łódzku
Scenka sprzed ponad rok roku, kiedy bliski powrotu do Widzewa jest Marcin Robak. On wyraża zainteresowanie, mówi o tym publicznie, a że nie trzeba za niego płacić ani złotówki, to obie strony siadają do stołu. – Nie stać nas. Nie chcemy obiecywać kwoty, z której możemy się nie wywiązać – padają wówczas w Łodzi przełomowe słowa. Przełomowe, bo wcześniejszy zarząd Widzewa, chociaż złożony z zaprzyjaźnionych Sylwestrowi Cackowi ludzi biznesu, finansistów i bankierów, miał poważne problemy z matematyką. To znaczy, myślał, że może wydawać więcej niż na koncie jest i kiedykolwiek będzie. I tak to trwało… Zdarzali się więc współpracownicy klubu, którym nie płacono od roku czy piłkarze, którym nie płacono od ośmiu miesięcy i odejść jedynie mogli, zrzekając się części zaległości. Panowie-bankierzy zarządzali Widzewem tak, że Widzewowi zarządzano ostatecznie zakaz transferowy, limit płacowy, a przede wszystkim układ upadłościowy. Ł»eby wyjść na prostą i spłacić długi, klub będzie potrzebował co najmniej siedmiu lat. Albo przez zbyt duże zobowiązania upadnie.
Zarządzanie po lubińsku i po łódzku
– Ostatni rok pokazał, że nie jestem dobrym wróżem, więc wróżył przyszłości nie będę – oznajmił Tomasz Dębicki, prezes Zagłębia. Jeśli mielibyśmy wyciągać wnioski na podstawie minionego roku, to raczej takie, że Dębicki nie jest dobrym prezesem. W klubie zameldował się na początku lipca, czyli miesiąc po przedłużeniu na kolejne trzy lata umowy z Pawłem Wojtalą, którego… już we wrześniu zwolniono. Jak na dyrektora sportowego, w teorii zatrudnianego długofalowo, zbyt wiele nie podziałał. Kiedy na stanowisku trenera dyrektor chciał Ojrzyńskiego, to nie chciał go zarząd i do zmiany nie doszło. A jak zarząd chciał Lenczyka, a nie chciał go dyrektor, to zmieniono i trenera, i dyrektora. To znaczy, tego drugiego zmieniono tak, że nikt w jego miejsce nie przyszedł. Ale najwyraźniej nikogo więcej już nie potrzebowano – wystarczył zarząd klubu. Zarząd, dodajmy, jednoosobowy, z panem Dębickim właśnie. Pytania, kto opiniował transfery Curto czy Bertilssona, pozostają bez odpowiedzi. Podobnie jak i wiele innych, tych poważniejszych.
Tak jak do lubińskiego koryta dorwali się laicy, tak też było z tym łódzkim. Sylwester Cacek, przykładny ojciec, sprawił synowi Mateuszowi wartą kilkadziesiąt milionów złotych zabawkę. Nie minęło dużo czasu, kiedy za działania pierworodnego zaczął przepraszać partnerów biznesowych i spłacać jego kosztowne błędy. W klubie raz dyrektorem sportowym był niejaki Bakalarczyk, któremu cały stadion niezbyt subtelnie kazał wypierdalać, od jakiegoś czasu – znajomy Mateusza, Michał Wlaźlik. Człowiek znikąd, bardzo młody i bez jakiegokolwiek doświadczenia, którego często nie traktowali poważnie ani łódzcy biznesmeni („Sfinansujemy transfery jak jego nie będzie”), ani piłkarze, ani też trenerzy. Tak jak Michniewicz, który w niecenzuralnych słowach wyrzucił z pokoju szkoleniowego dyrektora, a ten się poskarżył Mateuszowi i… trzeba było szukać nowego trenera. Takich historii było na pęczki i – co ważne – nie tylko w kontekście Wlaźlika. Niemała grupa ludzi i szereg ich działań złożyły się na to, że legendarne stwierdzenie „Nikt ci tyle nie da, ile Widzew ci obieca” znów zaczęło być na czasie. A żeby o tych obietnicach nie mówiono zbyt wiele, powszechną praktyką przy rozwiązywaniu umów, w którym piłkarze zrzekali się zaległości, był zakaz publicznych rozmów o byłym pracodawcy.
Szacunek po łódzku
Sylwester Cacek, od kiedy przejął Widzew, zdążył pokłócić się ze wszystkimi. Miał kilkukrotnie na pieńku z kibicami, miał też z zasłużonymi dla klubu piłkarzami i tymi, z którymi dopiero co się rozstał. Wielu zawodników, na czele z Robakiem czy Szymankiem, narzekało na sposób rozstania – kompletny brak klasy. Wielu, kiedy nie chcieli podporządkować się chorym regułom czy zrezygnować z niemałych pieniędzy, przesuwano do rezerw i zabraniano występów w jakichkolwiek meczach. Nieczystymi zagraniami straszono Mariusza Stępińskiego, który nie chciał podpisać (i nie podpisał) nowego kontraktu: a to próbowano szantażować jego rodziców, a to samego chłopaka. Wreszcie jakikolwiek brak szacunku Cacek okazał piłkarzom, czyli swoim pracownikom: kiedyś powtarzał im rangę dbania o reputację i przepraszał za dwa dni opóźnienia w wypłacie, potem mamił nic nie wartymi obietnicami. Dziś o własnej reputacji nie powiedziałby ani słowa, a przykładowa akcja „Pieniądze Jarka wreszcie u Jarka” wciąż czeka na realizację.
Patologia po lubińsku
Ten klub ma (miał?) właściwie wszystko: stadion, bazę, pieniądze, uczciwe podejście do zawartych umów. Przede wszystkim nie miał jednak atmosfery. Kibice co chwila zarzucali piłkarzom brak zaangażowania, a widząc u nich ciągle taką samą postawę szli krok dalej – najpierw do wyzwisk, potem do niszczenia własności piłkarzy, aż do pobicia. – Właśnie ci kibice bardziej przeszkadzają niż pomagają. Ktoś powie, że Gliwa się burzy, bo mocno z nim jechali, ale to nie wpływa na moje zdanie. Możesz mi nie wierzyć, ale 80 proc. zawodników jest zdania, że lepiej byłoby grać bez publiki – mówił na Weszło Michał Gliwa, któremu obrzucono cegłami samochód. Patologia… Po wielu zawodnikach spływało wszystko to, co działo się dookoła. Kiedy widzisz co tydzień, że ktoś w ogóle się nie angażuje, nie walczy, nie przejmuje porażkami, to wiesz, że do Lubina wpadł po kasę. Zagryźć zęby, nie słuchać wyzwisk i przyjąć, co należne. Zbyt wielu piłkarzy traktowało Zagłębie jak klub-bankomat.
Kontynuacja trenerskiej myśli po lubińsku i (trochę) po łódzku
Jeszcze w maju 2008 roku na ławce Zagłębia zasiadał Rafał Ulatowski, po nim – przez te okrągłe sześć lat – dwunastu kolejnych trenerów (dwukrotnie licząc Lenczyka). Wypada jeden trener średnio na rundę, a jakby od tego wyniku odjąć Hapala, który pracował trochę dłużej i odjąć przedługie zimowe ferie, wyjdzie „imponujący” czas pracy na głowę. A wśród tych trenerów to już największe prawdziwki z prawdziwków: Robert Jończyk, Andrzej Lesiak, Marcin Broniszewski czy Marek Bajor. O, Bajora pamiętacie? Tego ze śmieszną fryzurą, z którego za plecami żartowali publicznie piłkarze, a jeden pisał publicznie, że nikt go nie szanuje?
Ciężko pobić tę ciągłość myśli szkoleniowej Zagłębia (jak i zarządczej, patrz: Wojtala), ale w tym sezonie podchody robił Widzew. Kiedyś były próby wręczania karteczek ze składem, a teraz po dziewiątym meczu Mroczkowski, cały roztrzęsiony na konferencji prasowej, stwierdził, że najchętniej zrobiłby nowy nabór do zespołu, nowy okres przygotowawczy i w ogóle wszystko jest do bani. W Widzewie uznali, że to pokaz braku wiary w zespół, więc dali szansę Pawlakowi, czyli człowiekowi – zdaniem dyrektora sportowego – o takich samych cechach jak Ojrzyński. Skończyło się zatrudnieniem na wiosnę kolejnego trenera: jeden prowadził więc zespół (Skowronek), drugi podnosił się z leżaka i wpadał na mecze na trybunę VIP (Mroczkowski), trzeci został jedynym w klubie skautem (Pawlak). Na umowie o pracę do samego końca byli wszyscy trzej szkoleniowcy, ale trzech to w tym przypadku okazało się zbyt mało.
Wychowanie po lubińsku
Wychowanie młodzieży, żeby nie było. W klubie od pewnego czasu podkreślają, że nowoczesna akademia to zbyt mało, że na efekty jej pracy dopiero przyjdą. Nie potrafią jednak przyznać, że Zagłębie dopiero co dwukrotnie zostawało mistrzem Polski juniorów i zwyciężało Młodą Ekstraklasę. Danielewicz (rocznik 91) i Dąbrowski (92) są w Cracovii, Olkowski (90) w Górniku i zaraz w Koeln, a kilku – jak Zieliński czy Horoskiewicz – szybko wyskoczyło za granicę. Wielu z tego grona mogło być w Lubinie, to błąd numer 1. Kolejne dwie niewyjaśnione kwestie: co stało się po drodze z zawodnikami pokroju Woźniaka i dlaczego w tym sezonie aż tak lekceważono tę zdolną młodzież? Prezes Dębicki, zatrudniając Stokowca, opowiadał o budowie młodego zespołu, ale identyczne wypowiedzi słyszeliśmy już wcześniej. A przez cały czas w klubie byli Jagiełło, Bonecki, Azikiewicz, Piątek, a nawet Rakowski (90).

Zagraniczny szrot po lubińsku i łódzku
Zagłębie z wyboru, Widzew – przynajmniej po części – z musu. W Lubinie mieli zdolną młodzież, ale nie chcieli z niej korzystać. Jak ściągali Polaków bardziej doświadczonych i widzieli ich podejście „klub-bankomat”, coraz śmielej rozglądali się za granicą. Widanow, Rakelss, Godal, Horvath, Sloboda, Hodur, Galkevicius, Elton Lira… Aż się niedobrze robi na samo wspomnienie, jaki zrobiono śmietnik – kapitalnie, zresztą, opłacany – w Lubinie.
Szrot ściągano też do Łodzi. Początkowo z wyboru, bo ludzie zajmujący istotne stanowiska żyli jeszcze w świecie Football Managera, gdzie wszystko wyglądało jednak nieco inaczej, potem – z musu, gdy konieczne były oszczędności. W każdym okienku transferowym do Widzewa zjeżdżali najbardziej przypadkowi piłkarze na całym świecie: od jednego uprawiającego hobby futbol, bo w weekendy opłacał samolot i podróżował na mecze, po szereg najróżniejszych wynalazków. Ł»e wspomnimy tego, którego ostatecznie zatrudniono – Bogdan Straton, rezerwowy w drugiej lidze rumuńskiej, który przez desperacki brak ofert podawał na YouTube prywatny numer telefonu, zarabiał w Łodzi 20 tysięcy złotych.
Nie chcemy tutaj wyjść na ludzi bezlitosnych. Szkoda nam Widzewa, bo to klub z wielką historią i tradycją, do tego z wiernymi kibicami. Szkoda nam Zagłębia, bo to klub, który stworzył warunki, żeby osiągnąć sukces, a przede wszystkim zainwestował spore pieniądze w nową akademię piłkarską (co inni wciąż robią niechętnie). Szkoda też samych piłkarzy z Łodzi – tych młodych, którym faktycznie się chciało, którym cholernie zależało, jak choćby Wolański. Szkoda też z kilku innych powodów, ale dziś trzeba powiedzieć wprost: Widzew, który w aspekcie finansowo-organizacyjnym wygląda prowizorycznie, o spadek się prosił i prosił, aż się doprosił. Zagłębie też spotkała kara, za różnego rodzaju patologie, choćby w zarządzaniu.
Jedni i drudzy spróbują jeszcze wrócić. Jeśli wrócą, to – miejmy nadzieję – zdrowsi. Oczyszczeni.
PIOTR TOMASIK
Fot.FotoPyk
