Właściwie dla Bełchatowa mógł to być mecz, którym przyklepaliby promocję. Zwycięstwo GKS dawałoby mu w najgorszym wypadku pięć punktów przewagi nad resztą stawki, co przy trzech starciach do końca było więcej niż bezpieczną przewagą. Teraz to już tylko trzy punkty, czyli niemało, ale też umówmy się – wykolejenie się na ostatniej prostej realnie prawdopodobne, a nie wyłącznie matematycznie.
Dolcan rozegrał dzisiaj naprawdę dobre zawody, w pierwszej połowie zdominował GKS, a Piesio oraz Zjawiński grali tak, jakby przerastali tę ligę o klasę (bowiem pewnie to robią). Ekipa z Ząbek atakowała z pasją, co chwila stwarzała sobie groźne sytuacje, gole jednak ostatecznie padały wyłącznie po karnych. Przy dwóch jedenastkach w jednej połowie zawsze budzą się w kibicach podejrzenia, ale tutaj „strzały z wapna” należały się Dolcanowi jak psu buda. Najpierw wycięty został Grzelak, a potem Malarz odpychał Piesia – tylko to zagranie jednak obniża bramkę GKS, poza tym kilka razy ratował zespół. Do spółki ze słupkami i poprzeczkami, ale zawsze.
W drugiej połowie gra nieco się wyrównała, także za sprawą tego, że na boisku pojawili się bracia Mak. Decyzja o pozostawieniu ich na ławce nie będzie jedną z tych, które będzie Kieresiowi łatwo wytłumaczyć, a które wzbudziły entuzjazm kogokolwiek w Bełchatowie. Ten mecz z Makami od pierwszej minuty mógł wyglądać inaczej, od razu wprowadzili oni sporo ożywienia. Nie chcemy mówić, że mecz został przegrany przez ów ruch, ale mimo wszystko – GKS wyglądał po przerwie lepiej dzięki nie tyle zmianom, co dzięki wycofaniu się z błędnych decyzji personalnych. Gol Rachwała nie wystarczył, GKS pozostaje w stanie zagrożenia.
Osobny akapit trzeba poświęcić Piesiowi i Zjawińskiemu. Dolcan może nie awansować do pierwszej ligi, ale ci panowie – jak najbardziej muszą. Ich miejsce jest w najwyższej klasie rozgrywkowej. Dzisiaj grali na jedną z najlepszych defensyw ligi, a momentami robili co chcieli. Jak Zjawiński wziął w środku pola Rachwała na plecy przy dryblingu, to zapachniało poważną piłką. Piesio to się bawił, a obaj chyba inspirowali też swoją grę resztę, bo nawet taki Luszkiewicz popisał się dzisiaj piękną przewrotką. Nie dramatyzujmy też z ich wiekiem, owszem, to nie juniorzy, ale też nie gracze, którzy za chwilę mają przejść na emeryturę. Z młodych zawodników natomiast bardzo fajnie pokazał się dzisiaj w Dolcanie Kamil Mazek, który w około kwadrans zrobił kilka błyskotliwych akcji, a przecież nie grał na ogórków. Warto zapamiętać to nazwisko.
Nie chce nam się wyzłośliwiać na temat atmosfery wokół meczu. Tak, pełen folklor, ale Bełchatów, największy rywal Dolcanu w walce o awans, przecież też dziesiątek tysięcy fanów do Ekstraklasy nie wprowadzi, więc żarty nie na miejscu.
***
Po pierwszej połowie współczuliśmy wszystkim, którzy są kibicami Arki. Te czterdzieści pięć minut musiały być bolesnym, jeśli nie traumatycznym przeżyciem, bo takiego nagromadzenia nieszczęść dawno nie widzieliśmy. Czerwona kartka, bardzo głupia, zupełnie niepotrzebna. Potem kontuzja najlepszego zawodnika, czyli Mateusza Szwocha. Na koniec absolutnie kuriozalny samobój, którego autorem Adrian Budka. Nieatakowany przez nikogo wpakował piłkę do bramki rywali, i tak oto Puszcza prowadziła mimo, iż nie oddała na bramkę gospodarzy celnego strzału w pierwszej połowie. Absurd. Przegranie meczu bez ingerencji rywala. Na stadionie pojawiła się – jak na Arkę – garstka ludzi (około dwa i pół tysiąca) – i ponoć w przerwie duża część z nich i tak się wykruszyła. Nic dziwnego, to była stypa, festiwal bezradności, męczenie widzów. Na koniec jednak okazało się, że nie byli dziś frajerami piłkarze, ale ci, którzy w przerwie opuścili stadion.
W drugiej połowie bowiem ze stypy zrobiło się „meczysko”. Arka odrobiła bramkę (dobra akcja Szuberta), by chwilę potem ponownie stracić. A następnie… znowu odrobić, znowu w efektowny sposób, a nie przez przypadek ( tym razem w roli głównej Wojowski). Pierwsze skrzypce grał Szubert, który przecież już w pierwszych minutach powinien wyprowadzić gdynian na prowadzenie, jak każdy gracz Arki jednak przeszedł w przerwie metamorfozę i w drugiej imponował.
Ogółem młodzież z Gdyni ciągnęła dzisiaj zespół do przodu (nawet asysta Sulewskiego przy trzecim golu może i nieco szczęśliwa, ale ładna), kolejny raz nieprzeciętną przebojowością popisał się Wojowski, który powinien jak najszybciej trafić do Ekstraklasy, talent to naprawdę nieprzeciętny. I też żal, bo chłopak opuścił boisko z powodu kontuzji – Puszcza zagrała dzisiaj w dość rzeźnicki sposób. Ale też umówmy się, ten klub walczy o utrzymanie, przecież wiadomo, że najlepsze co może mieć do zaproponowania to walkę o każdy centymetr boiska, a nie tiki-takę i błyskotliwe klepki.
Można różne rzeczy mówić o Arce, ale dzisiaj pokazała charakter. Grając w dziesiątkę, będąc drużyną w dołku, z kibicami – w dużej mierze – odwróconymi od zespołu, potrafiła dziś dwukrotnie się podnieść. Zasłużyła na brawa i na jeszcze jedną szansę w walce o awans. Oczywiście, te nie są wielkie, faworytem gdynianie nie są, ale ostatnie kolejki nie będą sparingami. Jest o co walczyć, a to już dużo.
***
W pozostałych meczach najważniejszym wydarzeniem trzy punkty Górnika Łęczna, który już może właściwie świętować awans. Tylko matematycznie łęcznianie mogą go jeszcze przegrać. To była momentami bardzo gorzka runda Górnika, pełna wpadek i bolesnych porażek z głównymi rywalami, ale bardzo dobra jesień plus ogarnięcie się na finiszu sprawiło, że „Górnicy” wracają do Ekstraklasy. Szanse na włączenie się do walki miała Olimpia Grudziądz, i to przecież poważne, ale dzisiejszą porażką z Miedzią wypisała się z wyścigu.
Na dole tabeli ważne punkty zdobył Stomil, który wygrał w Brzesku, wciąż jednak pozostaje pod kreską. ROW Rybnik nie potrafił pokonać u siebie Kolejarza Stróże i sam ustawił się w ten sposób pod ścianą. GKS Tychy dzięki wygranej w Nowym Sączu uciekł ze strefy spadkowej, a za chwilę ma mecz u siebie z Okocimskim. Na ten moment to tyszanie rozdają karty w walce o utrzymanie.
Fot.FotoPyK




