Nie ma sensu jej ważyć, mierzyć czy dzielić. Do niczego prowadzą plebiscyty, porównania, czasem nawet słowa. Jeden klub, jedna pasja. Kiedy patrzysz na kibiców Sevilli, to jakbyś patrzył na ich miasto – pełne niepojętej dla Europejczyka z Północy radości z każdej sekundy życia. Buzujące emocje, serce bijące w rytmie flamenco, brzegi Gwadalkiwir. Ten akcent. To España przez duże Ñ – ta od cygańskiego obcasa wbijanego w drewnianą podłogę “tablao”, od zakrwawionego byka broczącego krwią na wypłowiałym od 40-stopniowego żaru “albero”. Od całodobowych procesji wielkanocnych i niekończącej się fiesty (Feria de Abril). Od “arte” przy butelce wina i straganowej tandety. Od – co masz zrobić dzisiaj, zrób… mañana.
Mówią, a raczej śpiewają, że “Sevilla tiene otro color” – że ma niepowtarzalny kolor. I dwa niepowtarzalne kluby. Jeden z nich zagra dziś o swój trzeci w historii Puchar UEFA.
Gdybym przeprowadził krótki quiz wiedzy na temat historii Sevilli, w odpowiedzi usłyszałbym pewnie: “Tylko o tę najnowszą pytać proszę”. O dwa wygrane finały z rzędu – pierwszy w 2006 roku w Eindhoven (4:0 z Middlesbrough), drugi rok później w Glasgow z Espanyolem po rzutach karanych. Minęło zaledwie osiem lat o tamtej Wielkiej Sevilli – zdaniem wielu zacnych rankingów – najlepszej wówczas drużyny Europy. Juande Ramos miał w kim wybierać: Palop w bramce, na bokach brazylijska finezja i dynamika (Dani Alves&Adriano), w środku pola solidni – Poulsen, Renato i Maresca plus bezlitosny duet napastników – Kanoute i Luis Fabiano. Młodzież – Navas, Puerta – skutecznie dobijała się do pierwszego składu, raczkował – jak się później okazało największy niespełniony talent hiszpańskiej piłki – Diego Capel. To były Złote Czasy Sevilli, climax dla, siedzącego dziś za więziennymi kratami, prezesa klub, Jose Marii del Nido. Opowieść ta, znana jest Wam jednak doskonale, a jeżeli nie, to dziś donośnie trąbił o tym Internet/telewizja/prasa. Mi, przed napisaniem tego tekstu, chodziła po głowie jedna, zupełnie inna historia. Dzięki niej 22 lata temu zlokalizowałem Sevillę na europejskiej mapie futbolowej. Tragiczna śmierć 22-letniego Antonio Puerty sprawiła, że już nigdy z tej mapy (pamięci) Sevilli nie wymażę.
Lato 1992 było w Sewilli wyjątkowe. Z dwóch powodów. Po pierwsze – na stolicę niedopieszczanej infrastrukturalnie Andaluzji nagle, przez lornetkę Międzynarodowej Wystawy Expo, zaczął spoglądać świat. Po drugie – na opanowanych duchotą ulicach miasta, błyskawicznie roznosiła się wieść o tykającej bombie. Gawiedź przed i po sieście rozprawiała o jednym. O nim. O Diego Armando Maradonie. 32-letni Argentyńczyk po 1,5-rocznej dyskwalifikacji za zażywanie (i posiadanie) kokainy miał dosyć Italii. Postanowił wyrwać się z uzależniającej spirali życia w Neapolu. Oferta Sevilli spadła Diego jak z nieba – 7,5 miliona dolarów przekonało Napoli. Piłkarza przekonał Carlos Bilardo na ławce i fama miasta – najwierniejszej hiszpańskiej miniatury Neapolu na południe od Madrytu. Projekt Andaluzyjczyków nabierał rozpędu. Miał solidne podstawy, ale potrzebował gwiazdy. Rozpoznawalnego w Europie szyldu. Luis Cuervas, szef Sevilli, w poprzednich sezonach ściągnął na Sanchez Pizjuan takich zawodników jak: Rinat Dasajew, Toni Polster (kapitalny sezon ligowy 1989/90, zakończony 33 golami – rekord klubu) czy nikomu wówczas nieznany Ivan Zamorano. Maradona miał być wisienką na torcie, frykasem dla spragnionych sukcesów sevillistas. Celem doraźnym był awans do Pucharu UEFA. Plany, sportowo-marketingowe, związane z “Pelusą” były długofalowe.
Kronika pobytu Diego w Sewilli okazała się kalką ostatnich lat kariery Argentyńczyka. Krótko, aczkolwiek intensywnie. 8-miesięczny romans na najwyższych obrotach – gwałtowny, namiętny, pełen uniesień, nieschodzący z pierwszych stron gazet. 26 meczów, 4 gole, kilka spektakularnych asyst, kilkanaście mandatów, dwie grzywny od klubu. Romans zakończony gorzkim pożegnaniem. Maradonę, we wrześniu 1992, przyjęto na lotnisku Świętego Pawła z pompą porównywalną do tej zarejestrowanej podczas wizyty Papieża Polaka rok późnej. W pierwszym meczu – sparingu z Bayernem Monachium – pulchniutki Maradona popisał się dwiema fantastycznymi asystami. W debiucie na Sanchez Pizjuan, w spotkaniu z Realem Saragossa, strzelił gola z karnego, ale kibicom Sevilli i nie tylko, w pamięć zapadł inny detal. Wieczorny serwis sportowy TVE rozpoczął się od kilkusekundowego nagrania, na którym widać Diego maszerującego w kierunku narożnika boiska w celu wykonania rzutu rożnego. W pewnym momencie “10-tka” Sevilli zatrzymuje się, po czym podnosi z murawy papierową piłeczkę. Co robi? Zaczyna żonglować… Dwa podbicia lewą stopą, pam, pam poprawia prawą i “taconazo” w stronę trybun. Cały Diego. Geniusz. W najmniej oczekiwanym momencie zawsze był w stanie wydobyć z siebie beztroskiego chłopca z podwórek na przedmieściach Buenos.
Kolczyk w uchu, z przodu krótko, z tyłu długo (to o fryzurze) – image Diego ewoluował. Niezmienne pozostały walory piłkarskie – lewa noga, prowadzenie piłki, precyzja wykonania rzutów wolnych. Maradona w sezonie 1992/93 stał się atrakcją Primera Division, co tam – został “małpką” cyrku obwoźnego Sevilla. Tournee po Brazylii, wypad do Turcji, wizyta w Argentynie. Maradona, mimo narkotywej aureoli i życiowej dekadencji, przyciągał na trybuny tłumy. W zamian, dawał ludziom spektakl. Golazo ze Sportingiem Gijon (przyjęcie piłki klatką piersiową tyłem do bramki i strzał “z powietrza”), fenomenalny występ w wygranym 2:0 meczu z Realem Madryt Benito Floro i rozróbę sprowokowaną na Teneryfie w spotkaniu z drużyną Jorge Valdano (menottista z krwi i kości).
Sevillistas wpatrzeni byli w Diego niczym w relikwię Najświętszej Marii Panny wynoszonej na barkach bractwa z Bazyliki Esperanza Macarena w Wielki Piątek. Koledzy z zespołu, nieopierzony Diego Pablo Simeone, Davor Suker nie mogli się nachwalić umiejętności kapitana Sevilli.
Zanim ktokolwiek zdążył pomyśleć, że Diego osiądzie w Sewilli na kilka ładnych lat, że odzyska blask z drugiej połowy lat 80. i że Sevilla wypowie wojnę Barcelonie, tego Diego w Hiszpanii już nie było. Zjazd był ostry: wyjazd na mecz reprezentacji Argentyny bez zgody klubu, rozstanie się z osobistym trenerem od przygotowania fizycznego, przybywające kilogramy, kłótnia z Bilardo, powrót do kokainowych wycieczek. Bez wchodzenia w szczegóły (wnikliwie opisane przez Jimmy`ego Burnsa w “Ręce Boga”) – to był koniec Maradony w Sewilli. Na do widzenia, cwany prezes Cuervas podrzucił lokalnym mediom kilka pikantnych zdjęć i plotek z życia Diego. Wyrok nie mógł być inny – złamanie zasad profesjonalizmu, rozwiązanie kontraktu, 0 pesetas odszkodowania…
Przygoda Maradony z Sevillą okazała się efemerydą, być może nic nieznaczącą dziś anegdotą. Wtedy jednak, przez te kilka miesięcy, klub z Andaluzji skupił na sobie uwagę światowej opinii publicznej. Po 13 latach sytuacja się powtórzyła. Kolejna szansa nadarza się wieczorem w Turynie. Na przeciwko stanie Benfica – pierwszy rywal Sevilii w europejskich pucharach. W 1957 r., w 1/16 finału Pucharu Europy Los Nervionenses prowadzeni przez mitycznego kapitana Campanala i “estilistę” Arzę pokonali w dwumeczu lizbończyków 3:1.
Jeden klub, jedna pasja. Jeden, jedyny, wyjątkowy –podobno najbardziej chwytający za gardło w Hiszpanii – hymn klubowy, “El Centenario”. Przegrają, wygrają, zawsze dumnie go wyśpiewają.
Y es por eso que hoy vengo a verte/Dlatego właśnie dziś przychodzę cię zobaczyć
sevillista seré hasta la muerte/sevillistą będę aż do śmierci
La Giralda presume orgullosa/La Giralda chełpi się dumnie
de ver al Sevilla en el Sánchez Pizjuán/patrząc na Sevillę na Sanchez Pizjuan*
* Hymn skomponowany na stulecie Sevilli w 2005 r. przez Javiera “El Arrebato” Labandona
RAFAŁ LEBIEDZIŁƒSKI
z Hiszpanii
Twitter: @rafa_lebiedz24