– Mama miała pod górkę, bardzo dużo pracowała, a my za dnia radziliśmy sobie sami. W końcu wyjechała do Irlandii do pracy, a zostaliśmy z bratem we dwóch, obaj nieletni. Chłopak w wieku 15 lat został bez kontroli w dużym mieście, to głupota od razu weszła do głowy. Zaniedbałem treningi, zawaliłem szkołę i wielu zaczęło myśleć, że to mój koniec, nie tylko sportowy. Ale mama wtedy wróciła i w porę mnie naprostowała – mówi w szczerej rozmowie z Weszło Patryk Wolański, bramkarska rewelacja tego roku. O życiu na granicy prawa, bójkach, rzucaniu piłki, ciężkim charakterze, problemach z Mroczkowskim, łzach mamy i nauczycieli…
Odważnie wszedłeś do świata mediów – już jeden z twoich pierwszych wywiadów odbił się szerokim echem, na całą Polskę. Ten, w którym wytknąłeś kilka rzeczy kolegom z szatni.
Część tych słów powiedziałem, część została wyrwana z kontekstu, nawet autor artykułu – chociaż się nie podpisał – mi to przyznał. Była sytuacja nerwowa, nie mieliśmy wyników i media chciały to bardziej nakręcić, dołożyć do pieca.
Ale tobie wtedy naprawdę chodziło o to, że porażki po innych spływają, że nie wszyscy przejmują się tym tak, jak powinni.
Nie chodziło o to, że się nie starali… Zawsze musimy wymagać od siebie więcej. Powiedziałem to na głos.
Jak to możliwe, że za takie rzeczy bierze się młody i niedoświadczony chłopak, wtedy z pięcioma występami w Ekstraklasie? Poczułeś się odpowiedzialny, żebyś to ty wystąpił przed szereg?
Takim jestem człowiekiem, taki mam charakter, że nie potrafię schować głowy w piasek. Jak nie idzie, to nie patrzę w dół i nie odchodzę na bok, tylko o tym, co mnie boli, opowiadam głośno. Zawsze byłem tym, który mówi to, co myśli. Niektórzy mnie za to szanują, niektórym się to nie podobało i nie podoba. Nie raz już było tak, że przez swoje gadanie wpadałem w kłopoty.
Szacunek zyskałeś u kibiców – im się spodobało to, że ktoś mówi wprost, co jest nie tak. Po meczu z Zagłębiem jako jedyny podszedłeś do trybuny.
Kwestia emocji – usłyszałem, że kibice mnie wołają, poszedłem do nich i dałem się ponieść sytuacji. Sam kiedyś chodziłem pod Zegar i wiem, co oni czują. Że kibicują zespołowi całym sercem, że też się denerwują, że jeżdżą kilkaset kilometrów na wyjazdy. Byłem w ich położeniu, byłem na stadionie, kiedy Widzew przegrywał. Po Zagłębiu chciałem tylko, żeby nas zrozumieli – staramy się i walczymy, a jak drużynie nie wychodzi, to niech zawodników nie demotywują. Tym bardziej, że tutaj jest młody zespół. Jeśli nikt nas nie wspiera i nie mamy poparcia od mediów czy kibiców, to nam to nie pomaga. Krytyka nie każdego motywuje.
Przed trybuną stanąłeś tylko ty, czterech piłkarzy było daleko z boku, a cała reszta, włącznie z kapitanem, już w szatni…
Myślałem, że wszyscy zostali, że podchodzimy wspólnie.
Musiałeś widzieć, że zamiast kilkunastu osób wokół, nie ma nikogo.
Zorientowałem się dopiero pod sam koniec. Rozmawiałem potem z kolegami i się im nie dziwię – skoro wszyscy nas wyzywają, to woleli zejść do szatni niż wchodzić w dyskusję.
Podratowałeś w pojedynkę tę sytuację?
Podratowała cała drużyna dobrą grą.
Nadążasz za tym, co się dzieje wokół ciebie i u ciebie? Wiedząc, w jakim położeniu się znajdowałeś kilka miesięcy wcześniej, wskoczyłeś do francuskiego TGV.
Dla mnie to nie jest mega sprawa. Tak naprawdę to nic się nie zmieniło, bo chodzę na większe wywiady i gram nie w trzeciej lidze, tylko w Ekstraklasie. Nie widzę przepaści w poziomie, do tego szybko się zaaklimatyzowałem. Nie ma się czym podniecać, bo wcale nie uważam, że to poziom, na którym mógłbym poprzestać. Mierzę wyżej.
Ale ta twoja droga do Ekstraklasy wcale nie była usłana różami.
Byłem takim a nie innym człowiekiem. Właściwie to nadal jestem, tylko się trochę uspokoiłem. Zawsze się domagałem swego i jak tylko uważałem, że to ja powinienem grać, zaczynałem wywierać presję. Chodziłem za kimś, marudziłem, mówiłem, zdecydowanie za dużo mówiłem. A jak nie skutkowało, to się obrażałem. Nigdy nie kryłem się z tym, że coś mi nie pasuje, a i tak mam tak donośny głos, że jak się śmieję, to słychać mnie w całym klubie. Cała szatnia więc wiedziała, na co zdaniem Wolańskiego zasługuje Wolański.
Miałeś nawet myśli, żeby dać sobie spokój i rzucić piłkę.
Nawet nie myśli, tylko plan – miałem dołączyć do znajomych za granicą, poszukać tam pracy. Doszedłem do wniosku, że chcę wyrwać się z Polski. Jakieś problemy w Widzewie, wypożyczenie, brak gry, sprawy prywatne. Zeszły rok był dla mnie bardzo ciężki.
Tobie też chyba nie odpowiadał pomysł z wypożyczaniem.
Klub chciał, żebym został. Gdyby mnie nie chcieli, to kontrakt byśmy rozwiązali, bo mieli do tego prawo i ja dostarczałem argumentów.
Widzew ciebie chciał, ale trener – już nie. Podpowiem, na imię ma Radosław.
Trener Mroczkowski mnie ściągnął do klubu, to źle o nim mówić nie mogę i nie chcę. Był jednak moment, że zdecydowaliśmy wspólnie, iż pójdę do Stomilu. Przepracowałem tam obóz, dogadałem sprawy z mieszkaniem, spakowałem rzeczy, a nagle dowiedziałem się, że nie jadę, bo jestem potrzebny na ławkę w Bełchatowie za kontuzjowanego kolegę. A zaraz po tym meczu przesunięto mnie do rezerw.
Przyznasz dziś wprost, że podpadłeś Mroczkowskiemu swoim zachowaniem?
Początkowo układało się między nami dobrze, ale kiedy zatrzymano mój transfer do Olsztyna, stwierdziłem, że to jego zasługa. Nie chcę już mówić, czy miałem rację, ale wtedy byłem na trenera zły.
Mroczkowski zadbał wtedy, żebyś nie mógł grać nawet w rezerwach.
Powiedział mi wprost: „Skoro nie idziesz nigdzie na wypożyczenie, to nie będziesz grał”. Do rezerw przechodziło wówczas kilku piłkarzy pierwszego zespołu, w tym bramkarz, a w mojej sprawie poszedł odgórny zakaz, by nie brać mnie na ławkę. To było trenowanie dla samego trenowania. Stwierdziłem wtedy, że to chyba nie ma już sensu, że to koniec kariery.
Czekałeś na zmianę trenera…
Czekałem na zmiany, żeby ruszyć od nowa, z czystą kartą.
Życiowo byłeś też trochę zagubiony.
Miałem ciężkie życie. Ojciec nas zostawił, wychowywałem się bez niego. Mama sama wychowywała mnie i brata, a że miała pod dachem dwóch bramkarzy, wiązało się to z dużymi wydatkami – obozy, rękawice, cały sprzęt. Orałem te rękawice, dopóki nie wychodził z nich palec, ale na zbyt długo nie starczały. Mama miała pod górkę, bardzo dużo pracowała, a my za dnia radziliśmy sobie sami. W końcu wyjechała do Irlandii do pracy, a zostaliśmy z bratem we dwóch, obaj nieletni. Chłopak w wieku 15 lat został bez kontroli w dużym mieście, to głupota od razu weszła do głowy. Zaniedbałem treningi, zawaliłem szkołę i wielu zaczęło myśleć, że to mój koniec, nie tylko sportowy. Ale mama wtedy wróciła i w porę mnie naprostowała.
Długo zajął tobie ten powrót?
Nie pamiętam i nie chcę pamiętać… Dużo się wydarzyło, chyba za dużo, żebym o wszystkim mówił.
Ale opinię niepokornego nastolatka miałeś. Raz, że problem, żeby się skoncentrować, dwa – żeby w pełni się tej piłce oddać.
Chciałem w życiu spróbować wszystkiego. Bardziej od sportu i szkoły interesowali mnie koledzy i… wszystko inne. Nie lubiłem spędzać czasu w domu, nie potrafiłem wysiedzieć nad książkami. Mega ciężki był ze mnie chłopak. Kosztowałem mamę trochę problemów i trochę płaczu. A w szkole byłem tym złym, który doprowadzał nauczycieli do łez. Jeszcze raz za to przepraszam.
To co takiego robiłeś w szkole?
Ciężko było do mnie dotrzeć, ciężko było nawiązać ze mną kontakt. Ja byłem tym, który zawsze wszystko wiedział najlepiej. Nawet jak – widzę to dopiero dziś – radzili mi dobrze, ja i tak wiedziałem swoje… Widocznie tak to miało ze mną być. Szybko dorosłem, przeżyłem różne rzeczy i jestem mądrzejszy życiowo. Mam to już za sobą, byłem w różnych sytuacjach, ale nie chciałbym, żeby moje dzieci to wszystko tak przeżyły.
To był u ciebie okres na granicy prawa…
Dokładnie.
Bójki też ci się nieraz zdarzały.
Byłem bardzo walecznym chłopakiem. Do tego znak zodiaku – lew. Nie umiem przegrywać, nie potrafię odpuścić. Trenowałem kiedyś sztuki walki, one mi dodały pewności siebie i czasem zamiast odejść ze spuszczoną głową wolałem pokazać, że ja jestem ten silniejszy.
I o co te bójki były?
Różnie. Ludzie czasem tak mają, że szukają problemów. Na szczęście to już za mną.
Byłeś tym, który szukał czy te problemy rozwiązywał?
Rozwiązywał, chociaż… Kiedyś byłem młody, bardzo pyskaty i bywało różnie. Ale jak zacząłem chodzić na sztuki walki, to lubiłem uczyć pokory tych, co zaczynali.
Miało to też podłoże kibicowskie?
Może jak przeprowadziłem się na Żabieniec. Szybko się jednak od tego odciąłem.
Jeden z trenerów mówi w Gazecie Wyborczej o twoim gorszym okresie: „Rozszedł się z dziewczyną, kupił motor i zrobił sobie tatuaż. To go interesowało, a nie treningi”. Kiedy w ogóle w tobie dokonała się ta pozytywna zmiana?
Tatuaż zrobiłem trzy, cztery lata temu – to moja historia życiowa. Rok temu, będąc na wakacjach, powiedziałem sobie: koniec z tym wszystkim. Zorientowałem się, że czas ucieka i życie przelatuje mi przez palce. To był ostatni moment, żeby się ogarnąć, bo mogłem różnie skończyć.
Pewnie nie sprzyjał prowadzony tryb życia.
Ten tryb nie był zły. Nie chodziłem wiele na imprezy, nie piłem alkoholu. Problem był ze mną inny – w głowie. Na boisku nie byłem sobą albo może… byłem za bardzo. Nie mogłem skończyć przeżywać swoich życiowych problemów, odciąć się od codziennych spraw i to zbyt mocno było po mnie widać. Trener Woźniak dopiero nauczył mnie podejścia: tutaj masz drugie życie, nie traktuj klubu jako miejsce, gdzie wyrzucisz swoje złe emocje. A ja to tak traktowałem, brakowało mi odskoczni, żeby się wyładować.
Co z motorem?
Doszło w Widzewie do zmian, trener Pawlak przywrócił mnie do pierwszego zespołu, to sprzedałem motor. No i poznałem świetną dziewczynę, ona mi w tej decyzji też pomogła. Przy niej jestem dojrzalszy, pilnuje mnie.
Wiele rozmów Woźniak z tobą przeprowadzał?
Wiele. Trener widział, że mam talent, ale zbyt rzadko go pokazuję. Rozmawialiśmy o życiu, moim podejściu i koncentracji. Miałem przebłyski, że skupiałem się na treningu, ale musiałem mieć wszystko poza boiskiem uporządkowane. Wystarczył mały problem z dziewczyną, kolegami czy pieniędzmi, a wszyscy widzieli, że coś u mnie nie gra.
Powiedziałeś o wyładowywaniu emocji. Była sytuacja w meczu z Cracovią, kiedy bardzo impulsywnie zareagowałeś po wygranym pojedynku z Dawidem Nowakiem.
Euforia szczęścia. Prywatnie się nie znamy, w SMS się minęliśmy, ale dyrektor Matusiak zawsze go mocno zachwalał – że pracowity, że zimą zakładał dwie pary kalesonów i dwie czapki. Wzór człowieka. Tym się zmobilizowałem przed meczem i chciałem pokazać, kto jest lepszy. Tym bardziej, że miałem wrażenie, że dyrektor Matusiak przestał we mnie wierzyć. Akurat miał prawo. Wtedy odpuszczałem sobie treningi, nie pojawiałem się przez trzy tygodnie w szkole.
I co wtedy robiłeś?
Siedziałem w domu. Młody chłopak, akurat niepilnowany, stwierdzał, że nie chcę mu się wstawać z łóżka i iść do szkoły.
Matusiak zapytany o Wolańskiego od razu mówi: no tak, wierzyliśmy w niego.
Wszyscy zawsze we mnie wierzyli. Każdy mówił mi, że mam talent, ale popsutą głowę. I ja też wiem, że gdybym miał głowę na karku, to dziś byłbym w innym miejscu.
Ciągnie cię jeszcze do tych głupot?
Głupoty mam za sobą. Pozostał tylko żal do ludzi, którzy mnie w niektóre sprawy wciągnęli, a robiłem złe rzeczy i wiem, że do nich nie wrócę. O niektórych myślałem, że są moimi przyjaciółmi, jak rodzina, i zawsze pomogą. Ale kiedy mnie w życiu wychodzi, a im nie, to są zazdrośni – nie potrafią pogratulować, ani zadzwonić. Czasem komuś powiem: „Nie siedź w domu, zmotywuj się i zrób coś w końcu”.
Nieodpowiednie towarzystwo.
Ale to ja go szukałem. Nigdy nie odpowiadało mi grzeczne towarzystwo, nie umiałem dogadać się z rówieśnikami, tylko szukałem od siebie starszych.
Dziś czujesz się liderem szatni Widzewa?
Nie. Za młody jestem na lidera, zbyt wiele mi brakuje. Ale chciałbym być kimś takim w szatni – jak Casillas, który ma opaskę kapitana w Realu i w reprezentacji, a wystarczy, że powie dwa słowa, to wszyscy go rozumieją. Do tego daleka droga. Zwłaszcza z moim charakterem… Niemniej jednak Widzew dla mnie wiele znaczy.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK