Jeśli prześledzić okładki hiszpańskich dzienników z ostatnich tygodni, szybko dojdziemy do wniosku, że trudno o mniej wiarygodnych dziennikarzy. „Tataclismo”, „adios liga” – to chyba najdelikatniejsze tytuły po psikusach, jakie odstawiali piłkarze Barcelony. O powitaniu Luisa Enrique i odejściu Taty Martino przez grzeczność nie wspominamy. Wszystkie te zapowiedzi wzięły jednak w łeb wczoraj. Prasa straciła aktualność. I tylko jedno hasło pozostaje otwarte. „Adios liga”. Tylko tym razem nie w Barcelonie, ale w białej części Madrytu.

Wyścig o mistrzostwo Hiszpanii zaczyna przypominać to, co nieraz widzieliśmy w Ekstraklasie. Zawody ślimaków. Nikt nie spieszy się do walki o tytuł, a piłkarze, udzielając pomeczowych wywiadów, przypominają zbite psy. Cztery dni temu Xavi stwierdził, że Barcelona zajebała mecz („estamos jodidos”) i niewielkie szanse na mistrzostwo, jakie jeszcze pozostawały, wyrzuciła do śmieci, a wczoraj zawiedziony własną drużyną był Xabi Alonso. Z wszystkich tych wypowiedzi można wysnuć jeden wniosek – w tym sezonie La Liga nie będzie miała typowego mistrza, ale większego lub mniejszego przegranego.
Co musiałoby się stać, by mistrzostwo zdobył Real?
Drużyna Ancelottiego ogrywa Celtę oraz Espanyol i liczy, że Atletico zdobędzie jeden punkt w meczach z Malagą i Barceloną, a Barcelona nie więcej niż cztery z Elche i Atletico.
Czysta matematyka.
Nic więc dziwnego, że kataloński „Sport” pisze na dzisiejszej okładce wprost: „Madryt oddaje nam ligę”, a „Mundo Deportivo” jest jeszcze bardziej bezpośrednie: „wygraj to Barco!”. W „Marce” możemy z kolei przeczytać na przemian o dotkniętym, wykolejonym i zatopionym Realu, który szedł „mano a mano” z Valladolid. Czyli w luźnym tłumaczeniu – łeb w łeb. Na domiar złego tuż przed finałem Ligi Mistrzów urazu doznał Cristiano Ronaldo, a na kontuzje narzekają też choćby Pepe i Angel di Maria. Prasa sugeruje, że Ancelotti dobrowolnie wycofa się z ligi, zostawiając Cristiano na ławce i pozwalając mu dojść do siebie na 24 maja. A o mistrzostwo niech w normalnych, czystych okolicznościach, bez żadnego odpuszczania, biją się Atletico i Barcelona.
W mediach obrywa się dziś jednak nie tylko Ancelottiemu, ale również piłkarzom, którzy – jak pisze Alfredo Relano z „AS-a” – stracili ten swój charakterystyczny, radosny wigor i chcieli ograć Valladolid minimalnym nakładem sił. – Nie potrzebowali niczego więcej. A przeciwnicy już tak. Valladolid miał przywiązany do szyi sznur spadku z ligi i potrzebował go strącić – pisze redaktor naczelny madryckiego dziennika. Jego kolega, Tomas Roncero, jest w swoich poglądach jeszcze ostrzejszy. Zdaniem tego najmniej obiektywnego dziennikarza w Europie, tylko turyści albo rodziny mogą jechać do Valladolid na deser z truskawkami i bitą śmietaną, bo na ich barkach nie ciąży żadna odpowiedzialność. – Nie mówcie mi o matematyce i matematycznych szansach. Nie mówcie, że jeśli Elche ogra Barcę, a Malaga Atletico, to wracamy do walki. Nie, nie i nie. Jesteśmy Realem i ten herb zasługuje na coś więcej niż takie kabały – pisze Roncero.
Na koniec zaglądamy do pogrążonej w żałobie „Marki“, w której o wczorajszym meczu możemy przeczytać aż do… 14. strony, ale jest dość nudno i sztampowo. dowiadujemy się m.in., że Sergio Ramos, który w ostatnich 4 meczach strzelił 5 goli, to nowa „fałszywa dziewiątka“ Królewskich i – jak pisze Tomas Guasch – on akurat na mistrzostwo w przeciwieństwie do Realu zasłużył. – Jeśli Messi przedłuży kontrakt z Barceloną, to co trzeba zrobić z Ramosem? Sergio wskoczył na poziom Di Stefano, ale nawet „La Saeta“ nie wygrywał meczów w pojedynkę – irytuje się kolejny z madryckich dziennikarzy.
To wszystko jest jednak do bólu tymczasowe. Wystarczy potknięcie Barcelony z Elche, by w stolicy Hiszpanii wszyscy zapomnieli o „Sergiodependencii“, nielogicznych zmianach Ancelottiego czy ryzykowaniu zdrowiem Ronaldo. A wtedy wszyscy, jak chorągiewki, przerzucą „adios“ w inną stronę. W końcu to „La liga loca“. I to chyba najbardziej „loca“ w swojej długiej historii…


