Reklama

Życie jak w Madrycie. A derbi w Lizbonie

redakcja

Autor:redakcja

01 maja 2014, 17:01 • 6 min czytania 0 komentarzy

Trzy miliony dwieście trzydzieści cztery tysiące madrileños. Niepoliczalna masa marzeń. Długich i nieosiągalnych – 40-letnich, obsesyjnych oraz drogich – 12-letnich. Pół roku temu Madryt obdarto z irracjonalnych, fałszywych marzeń o organizacji igrzysk olimpijskich w 2020 roku. Teraz spełniły się te niepojęte i przełomowe – po raz pierwszy w historii Pucharu Europy/Ligi Mistrzów dwa kluby z jednego miasta zagrają w finale. W Lizbonie, na medialnym świeczniku, dojdzie do derbów dwóch różnych modeli, filozofii, renom, budżetów, pensji i styli kibicowania. Białych Wikingów dzieli od czerwono-białych Indian wszystko, łączy – jedno miasto i jeden cel. De Madrid al Cielo via Lisboa. Wszystko jedno, kto wygra. Madryt już wygrał Ligę Mistrzów.
Kiedy, w lipcu ubiegłego roku, zaczynałem na Weszło cykl felietonów, nie przypuszczałem, że po 10 miesiącach będę pisał o finale dwóch drużyn z “mojego” miasta. W tamtym, premierowym odcinku, naskrobałem kilka akapitów o transferze Davida Villi z Barcy do Atletico – o świetnym, 2-milionowym interesie jaki zrobił klub Enrique Cerezo. Pierwszą korespondencję z Hiszpanii zacząłem jednak od kryzysu – od 25-procentowego bezrobocia, 6 milionów pustych mieszkań, skandali korupcyjnych rządzącej Partii Ludowej i drakońskich cięć w opiece zdrowotnej oraz edukacji. Zestawiłem recesję z nielogicznym stereotypem “Spain is different” – letnim czasem pracy (od 7.00 do 15.00), wygodnym życiem ponad stan w bańce mydlanej, 350 tysiącami barów, restauracji i lokali, w których średni Hiszpan wydaje 2000 euro rocznie (8 tysięcy złotych). Tej logiki nie odnajdywałem (i wciąż nie odnajduję) w cudzie Atletico. W tych pięciu i pół tytułach w ostatnich 4 latach. Dwóch Ligach Europy, dwóch Superpucharach Europy, Pucharze Króla i 6 punktach od pierwszego od 18 lat mistrzostwa La Liga.

Życie jak w Madrycie. A derbi w Lizbonie

Klub skazany na marginalizację sportową i finansową. Na jazdę po poboczu hiszpańskich dróg razem z Valencią i Sevillą. Bez możliwości uiszczenia opłaty za wjazd na szerokie, europejskiej autostrady. Z fiskusem pukającym do drzwi za każdym razem, gdy uda ci się sprzedać gwiazdę drużyny za 40-50 milionów euro (Aguero, Falcao). Z “Fair Play economico”, skazującym na wzmocnienia z odzysku (powroty z wypożyczeń) i bezgotówkowe transfery. Z długami kneblującymi najmniejszy kaprys zatrudnienia upatrzonego piłkarza (Diego Ribasa udało się sprowadzić z powrotem z Wolfsburga dopiero po 1,5 roku). Z latem 2012 i nie oknem, a szkiełkiem transferowym, w którym wydajesz 4 miliony euro na stopera zapchajdziurę oraz rezerwowego lewego obrońcę, po czym oddajesz go na wypożyczenie. Z obdrapanym stadionem, piłkarzami-parweniuszami i pustą kasą. Atletico bez tego wszystkiego, co mają: Real, Barca, Chelsea, Bayern, PSG i City, nie miało innego wyjścia. Uwierzyła w to, co… ma. W skromność, prostotę, wysiłek i pracę. W to, z czego ten klub w swojej 111-letniej historii zasłynął (z przerwą na rządy Jesusa Gila 1987-2003). W żołnierski rygiel i jubilerskie wykonanie. W treningi o siódmej nad ranem, w bezbłędne wykonywanie stałych fragmentów gry, w pomysł taktyczny i stalowe nerwy. I w futbol również, a jak nie wierzycie, to obejrzycie sobie akcję, po której Chelsea traci trzeciego gola.

Atletico zaufało Diego Pablo Simeone. Oddało się bez reszty “cholismo” – filozofii cierpienia “partido a partido”. Mecz po meczu, kolejka po kolejce – wszyscy (ja również) byliśmy przekonani, że Atletico w końcu odpadnie, odpuści, zejdzie z trasy ligowego maratonu z Barcą i Realem. Bo przecież w starciu z â‚¬, wielkie marzenia maluczkich najczęściej gasną gdzieś w 1/8 finału w walce z Milanem, najdalej w ćwierćfinale z Barcą. A tymczasem sen Atletico trwa dalej. W Lidze Mistrzów są jedynym niepokonanym zespołem, w lidze nie przegrali żadnego spotkania na Vicente Calderon. Jak przyznaje Simeone: “Wysiłek to magia, która sprawia, że sukcesy stają się rzeczywistością”. Cud Atletico, to historia ludzi, którzy śnią obudzeni, żyją marzeniami, a grają z jajami. Wielki sen maluczkich ziszcza się dzięki kilogramom wielkich cojones. Cojones Courtois’a, Mirandy, Godina, Juanfrana, Filipe, Gabiego, Tiago, Mario, Koke, Ardy, Raula Garcii, Costy i reszty prostych chłopaków – oddanych “Cholitos”. EQUIPAZO! Ci ludzie są dziś doskonałą lekcją dla futbolowej megalomanii budowanej na bazie przelewów bankowych. Są wreszcie znakomitym wzorem i nadzieją dla duszącego się hiszpańskiego społeczeństwa.

W lipcu 2013 napisałem: “Na romantyzm nie ma miejsca w piłce. Bo jak głosi stare, hiszpańskie przysłowie jeszcze z czasów Wojny Domowej: – Pan para hoy y hambre para mañana – Dziś chleb, jutro głód”. Pomyliłem się. Atletico to finansowy romantyzm na bezustannej głodówce sukcesów. Do samego końca, na przekór wszystkim… Real-nym prognozom. I niekończącym się opowieściom o dublecie z 1996 roku.

Równowaga. Między twardą, często głęboką obroną, kreatywnym środkiem pola i sprinterami w ataku. Równowaga w atmosferze, instytucji, szatni i mediach. Mourinho miał zostawić w Realu Rów Mariański, trudną do wypełnienia pustkę na lata. Tymczasem przyszedł spokój, zamieciono pod dywan spiski, spacyfikowano bezustanne wojny i wojenki na linii trener-drużyna-trener-klub. Przyszedł czas na futbol i trenera z wielkiego futbolu. Przyszedł czas na finał Ligi Mistrzów. Po trzech półfinałach z rzędu i 12 latach upokorzeń. To on, Ancelotti, elegancki syn rolnika z uniesioną lewą brwią, medialny smutas, z którego konferencji zapamiętamy tyradę o lwach i hienach, zaprowadził równowagę. W ciągu 8 miesięcy cztery razy zmieniał ustawienie taktyczne, nie poddał się po medialnej masakrze po porażkach w El Clasico. Po cichu odpierał krytyki, jeszcze ciszej, po włosku, zgrywał ze sobą 200-milionowych tenorów i wyciskał maksimum z ego Benzemy i Di Marii. Ancelotti przeszedł przyspieszony kurs z madridismo – od taktycznego maniaka Carletto, przez “Comechicles” (zjadacza gum antynikotynowych), po Don Carlo, który jako pierwszy w historii klubu podbił Monachium. Real przestał być zlepkiem mega rozkapryszonych roszczeń tego, co z ustaw o historii, prestiżu i budżecie prawnie klubowi się należy. Dwumecz z Bayernem pokazał światu drużynę o przejrzystych ideach, pracowitą, dojrzałą, perfekcyjnie skoncentrowaną. Idealnie zbilansowaną i w sam raz zmotywowaną – ani grama za dużo, ani grama za mało. Florentino Perez ma wreszcie w ręku Drużynę i Trenera, z którymi może dumnie objeżdżać Europę i tę Europę na kolana z zachwytu rzucić. Piekielnie skuteczną i zabójczą – z rekordami strzeleckimi zespołu (37 goli w 12 meczach, 3,1 bramki na mecz) i tym indywidualnym Cristiano (16 goli). Liczby godne La Decima, dziesiątego w historii klubu Pucharu Europy i pierwszego dubletu w jednym sezonie. Sen 12-letnich madridistas.

Reklama

840 milionów euro wydał Floreninto na transfery w pogoni za obsesją. Do jej osiągnięcia brakuje jeszcze jednego meczu. Po drodze była dekadencja, kompleks Barcy, były okazjonalne, krajowe triumfy, były jednorazowe spektakle i punktowo-bramkowe rekordy. Małe szczęścia, niezdolne zapełnić ogromnego brzucha nadziei i oczekiwań kibiców Realu. Czas skończyć ze wspomnieniami, ze spoglądaniem na muzealne amfory sprzed sześciu dekad. Koniec z upajaniem się statutem Najlepszej Drużyny XX wieku. Czas zacząć pisać nową historię, tworzyć legendy XXI wieku, dążyć do budowania jakiejś ciągłości, trwałego cyklu.

Florentino ma na to wszystko jeszcze 3 lata kadencji. Liczy na wielki, triumfalny wieczór w Lizbonie. Sen 67-letniego biznesmena.

Do finału zostały jeszcze 23 dni. Madryt już został stolicą piłkarskiej Europy. Hiszpania jest nią od 6 lat. Udowodniono nam, że we wcale nie takim znowu dużym mieście jak Madryt, jest miejsce na dwie unikalne drużyny. Dwie różne drogi do chwały – Bieda vs. Bogactwo, Skromność vs. Szpan, 0 Pucharów Europy vs. 9 Pucharów Europy. W Madrycie jest miejsce na grę z kontry, dyscyplinę taktyczną, mordercze biegania bez i z piłką. Na 600 km² powierzchni zmieścił się futbol drogi, mainstreamowy, jak i ten tańszy, mocno hipsterski ocierający się o Italia ‘90. To w tym roku przyniosło efekty, tak jak w ostatnich latach plony zbierała katalońsko-reprezentacyjna tiki-taka. I to jest największy sukces futbolowej Hiszpanii. Tolerancja pojęć i wizji. Coś, o czym, w tej rozpalonej europejskiej debacie nad dogmatami i sądami nad Guardiolą i Mourinho, często zapominamy. Real i Atletico może i dzielą lata świetlne, ale ich kibicowskie mekki – fontanny Cibeles i Neptuno dzieli jedynie 400 metrów. Marzenia mają identyczne.

RAFAŁ LEBIEDZIŁƒSKI
z Hiszpanii

Twitter: @rafa_lebiedz24

Najnowsze

Anglia

Maguire pokusił się o porównanie szkoleniowców United. “Są całkowitymi przeciwieństwami”

Mikołaj Wawrzyniak
0
Maguire pokusił się o porównanie szkoleniowców United. “Są całkowitymi przeciwieństwami”
Polecane

Gościnność Leicester nie zna granic. Manchester City kończy rok zwycięstwem!

Kamil Warzocha
0
Gościnność Leicester nie zna granic. Manchester City kończy rok zwycięstwem!
Niemcy

Lahm wziął pod lupę Bayern Kompany’ego. “Wyjaśnił sytuację w drużynie. Stali się lepsi”

Mikołaj Wawrzyniak
0
Lahm wziął pod lupę Bayern Kompany’ego. “Wyjaśnił sytuację w drużynie. Stali się lepsi”

Felietony i blogi

Komentarze

0 komentarzy

Loading...