Kompletnie od czapy zacznę (dawniej mawiano – od zachrystii, lub też od strony dupy), ale zaciekawiła mnie dyskusja w “PS” jaką toczą moi uczniowie na temat Mourinho. Ł»e generalnie antyfutbol, a wsparł ich niejaki Brendan Rodgers. No i ja, średnio obeznany w futbolu, zerkam sobie w tabelę Premiership. Chelsea, trzecie miejsce, z szansami na mistrzostwo. Najmniej straconych goli, mimo bramkarza w czapce, a teraz i emeryta. Strzelonych? Sporo więcej od Arsenalu i Evertonu, przecież chwalonych za świetny sezon! No, jeszcze wykładanka w drodze po finał Ligi Mistrzów – taki zły ten Mourinho?
Ale nie to mnie najbardziej podkurzyło, tylko śmiechy z Torresa, że to była supergwiazda a teraz poziom Rayo… Jasne, przenośnia, żart. Ale mówić tak o gościu, który był królem strzelców i mistrzem ostatniego Euro, mistrzem świata ostatnim, no i mistrzem Europy poprzednim, i który wygrał Ligę Mistrzów?
No przecież jakby taki facet był Polakiem, budowalibyśmy mu pomniki i jak nic zostałby kolejnym prezesem PZPN.
Chelsea musi mieć jakąś siłę, skoro finansuje ją Putin. Jest przede wszystkim w środku światowej finansjery i kultury. I wystarczy. Trener w zasadzie też jest obojętny. Mourinho? A wie ktoś z was, gdzie jest teraz Roberto di Matteo, który z nią wygrał Champions League, albo Avram Grant, który zrobił “tylko” finał, bo John Terry był łaskaw akurat się poślizgnąć przy decydującym karnym?
Lubię Chelsea, jak wiele klubów, i nie wyobrażam sobie, że mógłbym mieć jako pasję zbieranie znaczków pocztowych, monet, łowienie ryb. I nie rozumiem czemu zawsze doczepiamy się, my kibice, do kogoś akurat ewidentnie skutecznego, jak Mourinho. To dokładnie tak, jak ktoś doczepia się do mnie – że napisałem nudny artykuł. Otóż mój nudny jest i tak dwa razy lepszy, niż inne najwspanialsze.
Mistrzostwo Anglii pierwszy raz od lat zaczyna mnie interesować. Ostatnio jak grał Gascoigne. Albo jak Arsenal potrzebował wygranej 2:0 na wyjeździe by zdobyć tytuł, i do 90 minuty prowadził 1:0…
Fryzjer tam był? Bo oczywiście skończyło się 2:0.
Tak jest w świecie futbolu, ze krytykuje się Mourinho, a chwali Leszka Ojrzyńskiego.
*
Dobra, teraz trochę o Świętości. Popatrzyłem na mszę kanonizacyjną, było to widowisko smutniejsze nawet od Atletico Madryt z Chelsea, bez ikry i wzruszeń. Napisałem koleżance, bardzo pobożnej – papieże właśnie rozdają sobie Wiktory i Fryderyki. Nasz był nominowany w kategoriach “młodzież” i “poezja”, a dostał w kategorii “rodzina”, której zresztą nie założył. To coś jak pokojowy Nobel dla Obamy.
Ale, podkreślam – w Boga wierzę, choć nie we wszystkie sługi Jego.
Ku czemu jednak zmierzam? Otóż my, środowisko sportowe, stawiamy Boga w sytuacjach bez wyjścia.
Mianowicie modlimy się o te zwycięstwa, a on nie może sprawić, żeby wygrały dwa rywalizujące zespoły, no nie da się! Choćby tysiąc razy paść na kolana – nie da się!
Pan Bóg zresztą działa w sposób zagadkowy. Na przykład kolega napisał książkę o cudach w Lourdes. No i szef tamtejszy, lekarz, mówi, że cuda zdarzają się kompletnie niezależnie (stuletnie statystyki cudownych uzdrowień) od… wiary! Ł»e można być ateistą lub agnostykiem (to chyba ja, nie wiem czy Bóg istnieje, ale wiem, że jednak jest w istocie), a cuda zdarzą się w tym samym stopniu prawdopodobieństwa, co u praktykujących katolików. I mówi rzecz bardzo ciekawą – najwięcej cudów zdarza się w Afryce. Bo nie ma lekarzy i lekarstw, rodzina modli się przy łóżku chorego, a on… zdrowieje!
Otóż to, wiara. Wiara czyni cuda.
To coś co kiedyś pozwoliło Polakom przetrwać nawałnicę na Wembley, a United ograć Bayern w dwóch ostatnich minutach (bo nie napiszę, że Widzewowi Legię od 0:2, to nie był cud, tylko Andrzej Grajewski).
Wracając do myśli, iż stawiamy Pana Boga, modląc się o triumfy, w niezręcznej sytuacji (musi kogoś zawieść), oczywiście, możemy się modlić wyłącznie o zdrowie. Niczym piłkarze wbiegający na boisko i kreślący znak krzyża.
No więc – achtung, wnimanje – gdybyśmy zdrowi byli, to nie byłoby nas 7 miliardów, tylko 777 miliardów i dawno byśmy się zadeptali. Gdybyśmy zdrowi byli, zbankrutowaliby lekarze i aptekarze, stolarze i kamieniarze, a oczywiście też grabarze.
No więc znów – stawiamy Boga w złej sytuacji, bo co nie zrobi, będzie źle.
Ten quasi-teologiczny wywód jednak nie neguje wiary, lecz jedynie wskazuje, by nie prosić o rzeczy niemożliwe, zwłaszcza w sporcie, dziedzinie w gruncie rzeczy pobocznej. Natomiast, w tym duchu świętości, można i w zasadzie wystarczy trzymać się dziesięciu przykazań.
Czyli nie być Ryanem Giggsem i nie cudzołożyć.
Nie być Realem Madryt czy Barceloną, i nie kraść. Nie być prezydentem Milanu czy szefem Bayernu – nie kraść!
Natomiast pięknie w sporcie stosujemy przykazanie – nie zabijaj. Bo ta śmieszna rywalizacja zastępuje wojny prawdziwe i okrutne. Cóż to przegranie meczu? Wzruszenie ramion. Przegrana wojna? Obcięcie głowy.
Bądźmy ludźmi wierzącymi, znającymi świat wartości, ale nie dręczmy Pana Boga. Nowy Święty nie zapobiegł klęsce Cracovii. Znaczy się, ma ważniejsze sprawy na głowie niż trener Stawowy.
I tak powędrowaliśmy od wielkości do nicości, miłego tygodnia życzę i chociaż kwadransa rozmyślań. Na pewno wam nie zaszkodzi.