Chelsea nie zamierzała udawać, że gra w piłkę

redakcja

Autor:redakcja

22 kwietnia 2014, 23:10 • 4 min czytania

Nie minęły nawet trzy miesiące od kiedy Jose Mourinho po jednym z ligowych meczów masakrował Sama Allardyce`a za styl, w jakim jego zespół śmiał przeciwstawić się Chelsea. Styl ultradefensywny, odbierający chęć do gry w piłkę, prymitywny i – jak z pogardą mówił wówczas Mou – XIX-wieczny. Dziś, kiedy on sam miał dokładnie te same założenia, bo co do tego, że miał nikt przecież nie ma wątpliwości – Chelsea zaprezentowała antyfutbol zgodnie ze szczegółowo wytyczonym planem – z pewnością zmieni retorykę. Będzie mówił o zrealizowanych taktycznych założeniach i szansach przed rewanżem.
Dziwny to był mecz. Praktycznie w stu procentach oddzwierciedlający prognozy sprzed pierwszego gwizdka. „Idealny przepis na nudę, murowane 0:0, ciężko będzie wycisnąć z tego piękno” – przecież w momencie, gdy już przestano skupiać się na osobach trenerów, dominowały właśnie takie głosy.

Chelsea nie zamierzała udawać, że gra w piłkę
Reklama

Czy tak powinien wyglądać półfinał Ligi Mistrzów? Pierwsze starcie tegorocznego „Final Four”? Bo tak na dobrą sprawę – w Madrycie, w którym jutro Real zmierzy się z Bayernem, w jednym dniu zameldowały się cztery najlepsze w tym sezonie zespoły Starego Kontynentu. Niezbyt dobrze czujemy się w świecie ludzi, których w piłce zachwyca konsekwencja defensywna, trzymanie linii… Generalnie, te wszystkie detale i zabiegi, które koniec końców nijak mają się do zdobywania bramek. Siłą rzeczy więc, bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy emocjonować się tym, jak jeden czy drugi piłkarz Chelsea zrealizował taktyczne założenia, nie potrafimy się tym meczem rozkoszować, bo w piłkę w naszym rozumieniu, piłkę, jaką chcemy i lubimy oglądać, grał dziś tylko jeden zespół – Atletico.

Oczywiście, Chelsea – zakładając, że celowała w zero z tyłu, w ofensywie zadowalając się długimi piłkami na Torresa i jego biegowymi pojedynkami z obrońcami Atletico – przez większość czasu nie miała powodu czegokolwiek zmieniać. Co z tego, że krajobraz boiskowy przedstawiał się tak, a nie inaczej…

Reklama

Co z tego, że na jeden strzał oddany przez Anglików przypadały cztery uderzenia gospodarzy. Tak naprawdę, gorąco i nerwowo w polu karnym Marka Schwarzera zrobiło się dopiero w końcówce.

Właśnie, Schwarzer…

Chyba nie świadczy najlepiej o tym meczu, że gdybyśmy mieli wybrać najfajniejszy, najciekawszy motyw tego półfinałowego starcia, byłaby nim właśnie wczesna kontuzja Petra Cecha i pojawienie się na murawie tego wiekowego (41 lat i 198 dni na liczniku) Australijczyka. Od dziś – najstarszego uczestnika fazy pucharowej Ligi Mistrzów od czasów dawno zapomnianego Marco Balotty. Od razu przypomniało nam się, w jakich słowach pisaliśmy o nim, gdy latem trafiał do Chelsea… Leciało to mniej więcej tak:

Chelsea zabezpiecza tyły. Mourinho wykonuje ten sam wygodny ruch, który tak pasował mu w Madrycie. Tam miał Dudka. Faceta z doświadczeniem, który jednocześnie nie stroił fochów, ani nie przebierał nerwowo nogami, kiedy słyszał, że w kolejnym meczu zagra – a to zaskoczenie – Casillas. W Londynie będzie miał Marka Schwarzera. Staruszka, ale ciągle nie emeryta. 40-latka którego doświadczenie w grze na poziomie angielskiej ligi wypada opisać jednym słowem – gigantyczne. Bramkarza, który nie przywykł do wygrzewania ławki. Przez całą minioną dekadę ani razu na dłużej nie ustępował miejsca komukolwiek, ale dziś – na zdrowy rozum – musi się z tym liczyć. W końcu ma za rywala Petra Cecha, a ten w poprzednim sezonie zaliczył 63 mecze. Bramkarz numer dwa – ledwie 7.

W momencie, kiedy rokowania dotyczące stanu zdrowia Petra Cecha nie są ostateczne, kto wie czy sportowa emerytura, na którą wszyscy zdążyli wysłać już Schwarzera, nie staje się jeszcze jedną, wielką przygodą na dwóch frontach – ligowym i pucharowym, znakomitym zwieńczeniem jego kariery. Dziś nie zawiódł. I w sumie miło byłoby, gdyby miał jeszcze okazję powtórzyć tę próbę… Nie ma w obecnych czasach na jego pozycji wielu rezerwistów, którzy równie dobrze pasowaliby do klimatu poważnej piłki.

Wracając na koniec do samego meczu, podstawowe pytanie ciągle brzmi: kto wyjdzie zwycięsko z tego dziwnego klinczu? Mamy wrażenie, że znaczna część publiki po cichu lepiej życzy bandytom Simeone. Bo tak to już chyba jest, że czasem piłkarski świat jednoczy się w sympatii do jakiegoś klubu. Niekoniecznie najsilniejszego i najbogatszego, ale z całą pewnością ujmującego. W samej grze – znacznie bardziej niż Chelsea. Niestety, do odpowiedzi na pytanie zadane na początku tego akapitu znacząco się dziś nie zbliżyliśmy. Oby tylko nie powtórzył się półfinał z 1972 roku. Jedyny jak dotąd z dwoma remisami 0:0.

Najnowsze

Ekstraklasa

Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą

Jakub Białek
2
Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama