Tydzień temu pisałem o licencji trenerskiej dla Roberta Warzychy, teraz w bardzo ciekawym tekście Piotra Jóźwiaka wypłynęła sprawa licencji menedżerskiej dla Marka Jóźwiaka (jeden Jóźwiak z drugim Jóźwiakiem spokrewniony nie jest). Przyznam, że moje zdanie na temat tych wszystkich licencji ewoluuje, kiedyś znacznie frywolniej do nich podchodziłem, ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że regulacja obu rynków jest wskazana. I widzę tu wielką rolę PZPN.
Pal licho Warzychę i pal licho Jóźwiaka. Nie o nich tak naprawdę chodzi, ale o tych wszystkich ludzi, którzy poświęcili swój czas i pieniądze, by niezbędne uprawnienia zdobyć. Ktoś wyliczył, że zdobycie licencji UEFA Pro kosztuje około 60 tysięcy złotych, do tego dochodzą stałe opłaty za jej przedłużanie. Podejście do egzaminu menedżerskiego – bardzo trudnego, większość osób nie potrafiła go zdać – też w ostatnich latach łączyło się ze sporymi kosztami. Skoro PZPN sprzedaje usługę pt. “będziesz w elitarnym gronie osób mających prawo wykonywać zawód”, to powinno otoczyć swoich klientów (absolwentów?) specjalną opieką. Dzisiaj trenerzy płacą PZPN-owi za kursy, a na koniec przychodzi ktoś bez kursów – i co? I nic. Związek jest bezradny. Podobnie z menedżerami. Zapłacili za przywilej, który – jak się okazuje – nie jest żadnym przywilejem. Jeśli okaże się, że trenerami i menedżerami mogą być ludzie bez licencji, a związek nie zrobi z tym porządku, to okaże się, że licencje w jednym i drugim zawodzie dobre są tylko dla naiwniaków. Innymi słowy: to wyłudzanie pieniędzy.
Jako trener z licencją UEFA Pro lub menedżer z licencją czułbym się oszukany – przecież zapłaciłem (pieniędzmi i czasem) za to, by zdobyć niby niezbędne dokumenty. Skoro wmawiano mi, że muszę je mieć, a zainwestowane środki nie pójdą na marne, to liczyłbym na to, że osoby działające w szarej strefie (albo raczej – nielegalnie) będą spotykały się z reperkusjami. W innym razie cały system traci sens.
Oczywiście trudno nadążyć za życiem, za tymi, którzy prawo w sprytny sposób omijają. Nie da się wszystkiego przewidzieć, a tworzenie przepisów po fakcie bywa zazwyczaj nieskuteczne, zawsze sprowadza się do bycia o jeden krok z tyłu. Niemniej Robert Warzycha powinien mieć tak utrudnione życie trenerskie, jak to tylko możliwe. Skoro na ławce nie może usiąść Ryszard Tarasiewicz, bo krzyknął do sędziego Borskiego, żeby więcej biegał, a może Warzycha kpiący z przepisów, to coś jest tutaj stanowczo nie tak. Z Jóźwiakiem – to samo. On wykonując pracę menedżera jako osoba nie będąca menedżerem, nie podlega żadnym przepisom PZPN i FIFA. Znajduje się wręcz w sytuacji uprzywilejowanej – licencjonowanym menedżerom można coś zrobić, ukarać, coś wymóc, a jemu akurat można – za przeproszeniem – naskoczyć. Ale przecież jest rozwiązanie, podaję je za darmo: nie ma menedżera na świecie, który robi interesy sam ze sobą. Do tanga trzeba dwojga, a do dealu – zainteresowanego klubu. To kluby powinny być karane za to, że dokonują transakcji menedżerskich z osobami, które nie są menedżerami. Kluby już jak najbardziej pod prawo piłkarskie podlegają, PZPN dysponuje odpowiednimi środkami nacisku. O ile więc związek niczego nie może zrobić Jóźwiakowi, bo to osoba prywatna, o tyle może zrobić klubom, które z nim współpracują. Pięć ostrych kar i zaraz rynek byłby uregulowany.
Nie konkretnie o Marka Jóźwiaka mi chodzi (tak się dziwnie składa, że go lubię), ale o osoby z licencjami, które powinny cieszyć się przywilejami. Przywilejami, za które te osoby zapłaciły. Chyba można nawet stwierdzić, że doszło do pewnej transakcji biznesowej: my zapłacimy PZPN-owi za licencje, a PZPN będzie nas chronił przed osobami bez licencji.
Skoro dziś można pracować bez licencji, to szczerze mówiąc: lepiej jej nie mieć. Takim osobom przysługują te same prawa, natomiast nie są nakładane żadne obowiązki.
* * *
Przeglądam ligową tabelę. Zmusza do myślenia. Na przykład: jak to możliwe, że Podbeskidzie w meczach wyjazdowych zdobyło więcej goli niż Wisła Kraków? Albo jeszcze inaczej: jak to możliwe, że drugi i trzeci klub naszej ekstraklasy do spółki wygrały pięć meczów wyjazdowych na 28 prób?!
Jak ocenić trenera, który na własnym boisku prawie zawsze wygrywa, a na wyjeździe prawie zawsze przegrywa? Dobry czy zły? Dobry co drugą kolejkę? Jak można prezentować aż tak rozchwianą formę? Przecież boiska zawsze są podobne, o podobnych wymiarach, z podobną trawą. To, że czasami coś krzyczą osoby ubrane na czerwono, a czasami na niebiesko – nie powinno mieć to znaczącego wpływu na przebieg spotkań. Tymczasem u nas Wisła Kraków przez cały sezon wygrała na wyjeździe dwa mecze, oba w żenującym stylu (Kielce, Gliwice). Mający wielkie aspiracje Lech uciułał o ledwie jedno zwycięstwo więcej.
Myślę, że trener przed meczami wyjazdowymi ma troszkę więcej roboty niż przed meczami u siebie. Spędza z drużyną więcej czasu, musi przygotować plan taktyczny odnoszący się do sposobu gry przeciwnika na własnym boisku lub też opracować koncepcję zupełnie niezależną od tego, co pokaże przeciwnik. O ile u siebie można grać “na endorfinach”, o tyle na wyjeździe często trzeba odrobinę pomyśleć.
Z jednej strony Franciszek Smuda wykonał w Wiśle dobrą robotę, ale z drugiej – nie pamiętam kiedy ostatnio “Biała Gwiazda” grała aż tak źle na wyjazdach.
I kolejne spostrzeżenie – kiedy Paweł Brożek przychodził do Wisły, to wszyscy się asekurowali: spokojnie, jeszcze nie jest przygotowany do gry i nie jest zgrany z zespołem. Kiedy był nieprzygotowany i niezgrany, to strzelał gola za golem. Kiedy go jednak już przygotowano i zgrano, to nie może oddać strzału. Przez całą rundę wiosenną oddał tylko jedno celne uderzenie i oczywiście nie zdobył ani jednego gola i nie zanotował żadnej asysty. Nie będzie żadną przesadą napisać, że wiosną to jeden z najgorszych napastników w ekstraklasie. A może i najgorszy.
Ja wiem, że Brożek gra z jakąś lekką dolegliwością, czytam przecież prasę. Nie zmienia to jednak faktu, że im więcej czasu spędza w Wiśle, tym trudniej mu znaleźć nić porozumienia z partnerami z boiska – a przecież powinno być odwrotnie. Im więcej trenuje z tym zespołem, tym gorszy efekt. Stawiam więc zasadne chyba pytanie o jakość tych treningów i trenerski pomysł na wkomponowanie strzelca do drużyny.
Niektóre rzeczy na boisku dzieją się same. Kiedyś Jerzy Dudek opowiadał mojemu koledze scenkę z Madrytu. Real miał problemy ze stałymi fragmentami gry – nie strzelał w ten sposób goli, za to tracił. Mourinho zarządził trening. Piłkarzom szło jednak tak źle, że Portugalczyk nie wytrzymał i przerwał zajęcia: – Jesteście beznadziejni, nie mogę na to patrzeć. Nigdy nie strzelimy tak gola. Idźcie pobiegać.
Więcej już do tego elementu Mourinho nie wracał, natomiast drużyna… zaczęła zdobywać bramki po rzutach wolnych i przestała tracić. Po prostu. Stało się. Samo. Kiedy patrzę na Wisłę Kraków, mam wrażenie, że wiele rzeczy tam się stało samo. Nie wszystko oczywiście, ale wiele. A kiedy nie wiadomo, dlaczego coś zaczęło działać, to nie wiadomo też, dlaczego przestało.