– Czy ktoś tu zasłużył na trzy punkty? – zapytał w końcówce meczu Lechia Gdańsk – Wisła Kraków komentator Rafał Wolski. Prawdziwy szczyt dyplomacji w wykonaniu dziennikarza. Bardziej zasadne byłoby pytanie: czy ktoś zasłużył chociaż na jeden? Najważniejsza informacja z Gdańska brzmi: skończyli! Do tego koszmaru nie będzie już trzeba powracać, mecz odfajkowany, możemy się wszyscy umówić, że go w ogóle nie było. O ile polska ekstraklasa generalnie nas nie rozpieszcza, tak ten koszmar przebił chyba wszystko, co widzieliśmy w tym sezonie (albo w ogóle w ostatnich latach). Pokraczni dziś piłkarze stworzyli widowisko do natychmiastowego zapomnienia.
Komisja Ligi ma ostatnio w zwyczaju zbierać się w trybie pilnym, dlatego w trybie pilnym powinna zebrać się i tym razem. Cel: odebranie punktów. Nagradzać jednym punktem obie drużyny, to jak nagradzać dwóch pijanych skoczków narciarskich, że dali się zepchnąć ze skoczni. Czyli – nagroda za udział, a nie za efekt. Wiadomo, celowo wyolbrzymiamy i trochę sobie chichoczemy, ale ten, kto spędził dzisiaj dwie godziny przed telewizorem, ten nas doskonale rozumie.
Antyfutbol, pseudomecz, quasi-widowisko. Jednym słowem: gówno. I prosimy nie zwalać winy na poziom murawy, ponieważ murawa prezentowała się znacznie lepiej niż piłkarze. W alternatywnym wszechświecie w takich sytuacjach trawa udziela wywiadu i przed kamerą narzeka na poziom zawodników.
Były w tym meczu pojedyncze zagrania godne uwagi – jak genialne podanie Garguły, świetna piłka od Frankowskiego czy solowa akcja Makuszewskiego. Nawet jednak te najciekawsze momenty kończyły się takim samym efektem: żadnym. Generalnie jednak procent nieudanych zagrań w ciągu 90 minut osiągnął rekordowy poziom i można śmiało szacować, że 4 kopnięcia piłki na 5 były nie takie, jak autor kopnięcia założył. Krystyna Pałka w takich momentach zwykła mówić: ktoś mi majstrował przy karabinie.
Dobra, KONIEC, nie wracajmy do tego.

Mieliśmy dziś też mecz w Chorzowie i przez długi czas wydawało nam się, że to bardzo średnie widowisko, dopiero popisy z Gdańska zmieniły naszą optykę. Teraz jesteśmy bliżej stwierdzenia, że przy Cichej zobaczyliśmy futbol totalny, okraszony zagraniami z innej planety. Oczywiście – tu nie będzie niespodzianki – Widzew przegrał, bo przegrywa wszystkie wyjazdowe mecze w tym sezonie. Pytanie brzmiało, jak bardzo zbierze po łbie i trzeba przyznać, że zebrał nie za bardzo. W dużej mierze był to efekt błazenady Jakuba Kowalskiego, dla którego jeden wywalczony karny to było za mało, więc postanowił wymusić też drugi. Sędzia Gil tego nieporadnego aktora bardzo słusznie odesłał pod prysznic, by tam aktor mógł poćwiczyć symulki w samotności, a nie przed wielotysięczną publiką.
A teraz trochę chronologii…
Na 1:0 Starzyński z karnego, w idiotyczny sposób sprokurowanego przez bramkarza Widzewa. Po co on wybiegł tam gdzie wybiegł – wie tylko on (o ile wie). Ale to chyba w ogóle rozbiegany chłopak, bo podczas obrony jedenastki też wybiegł z bramki, na piąty metr, co wyglądało komicznie. Gdyby obronił, sędzia Gil musiałby nakazać powtórzenie jedenastki. Do łódzkiego zespołu ściągają zawodników na potęgę i tak sobie dziś pomyśleliśmy, że dobrze by było, gdyby na dzień dobry sprawdzić nie tylko ich umiejętności piłkarskie, ale też znajomość przepisów.
Na 2:0 – Kuświk po podaniu Jankowskiego, znowu przy lekkim współudziale bramkarza gości. Jankowski oprócz asysty powinien jeszcze zaliczyć ze dwa gole, ale ilekroć znajdował się w dobrych sytuacjach, tracił głowę.
No i gol honorowy (jak się okazało) gości, po akcji Visnakovs – Cetnarski – Batrović – Cetnarski. Niewykluczone, że w ciągu tych trzech sekund Centarski zaliczył jedyne dwa naprawdę udane kontakty z piłką.
W Łodzi odliczanie: Widzewowi zostało 13 meczów w ekstraklasie. A Ruch niby – tak wynika z tabeli – celuje w puchary, chociaż nam się wydaje, że szanse na licencję do gry w pucharach ma mniej więcej taką, jak Marek Szyndrowski na licencję pilota samolotów pasażerskich. Mówiąc krótko – niezbyt dużą.
