Najwięksi z największych. Nieustraszeni pogromcy pączków

redakcja

Autor:redakcja

27 lutego 2014, 19:59 • 7 min czytania

Dziś święto wszystkich grubasów. Wiadomo – piłkarz nie asceta, nie tylko musi się napić, ale także najeść. A że niektórzy przesadzają? Cóż, nie każdy zna piąty z siedmiu grzechów głównych. Oto kilku sławnych spasionych kopaczy, niektórzy z nich to prawdziwe chodzące odkurzacze na kalorie. Powinni się cieszyć, że nie spotkali na swojej drodze tego psychopatycznego mordercy z filmu „Siedem”, w reżyserii Davida Finchera. Oprawca grany przez Kevina Spacey już by wiedział co z nimi zrobić i na pewno nie zaoferowałby im taniego konta w pewnym banku. Kochanego ciałka nigdy za wiele? Trenerzy tych piłkarzy myśleli z pewnością coś innego.
Człowiek, który zasłonił niebo

Najwięksi z największych. Nieustraszeni pogromcy pączków
Reklama

Pewien napastnik Burton Albion FC miał wyjątkowego pecha. Podczas ligowego meczu przeciwko Sheffield United jego drużyna wywalczyła dwa rzuty karne i właśnie ów zawodnik wykonywał obie „jedenastki”, obie nieskutecznie, dodajmy. Po meczu menedżer Burton Albion miał straszliwe pretensje do swojego napastnika za dwa zmarnowane karne. Piłkarz, wyjątkowo smutny, jedynie wzruszył ramionami, mówiąc: „Gdzie indziej mógłbym strzelić?! Nie było żadnego innego punktu do celowania, on zasłonił całą bramkę!”. Rzeczywiście, gdy golkiper Sheffield wchodził do bramki, zasłaniał całe niebo wraz ze słońcem, a ziemia trzęsła się w posadach. Nie, to nie była postać z japońskiej kreskówki o Tsubasie – tym bramkarzem był William „Fatty” Foulke, gigant z Sheffield. Kategoria superciężka, król wszystkich futbolowych grubasów.

Wyobraźcie sobie bramkarza, który według różnych danych miał od 193 do 201 centymetrów wzrostu i ważyłâ€¦ 150 kilo! Nie, to nie żart! Foulke był fizycznym gigantem, górującym nad swoimi rywalami. Był atrakcją ligi angielskiej początku XX wieku, a niezwykle popularna była stadionowa przyśpiewka „Who ate all the pies?!” do znanej melodii „Knees up mother Brown”, wycelowana oczywiście w olbrzymiego bramkarza. Sam „Fatty” wykazywał się dużym dystansem do siebie, kwitując złośliwe śpiewy w taki oto sposób: – Mogą śpiewać sobie, co chcą, póki nie spóźniają się z moim obiadem.

Reklama

Znane są różnego rodzaju anegdotki, na przykład o wspólnych klubowych posiłkach, na które przychodził wcześniej od reszty drużyny, by wyczyścić na błysk talerze kolegów z zespołu. Jego ogromne gabaryty czyniły z niego z jednej strony pośmiewisko, z drugiej… wzór do naśladowania. Choć bardziej adekwatne byłoby tu może sformułowanie: obiekt, do podziwiania. Ceniono go, bo był profesjonalnym sportowcem i świetnym bramkarzem, pomijając naturalnie imponującą masę. I może jeszcze ciągłe humorki. Potrafił bowiem zejść z boiska, za każdym razem, gdy uznawał że obrońcy nie poświęcają się należycie w grze defensywnej. Słynne są również jego reakcje na szykany – gdy jakiś zawodnik z drużyny przeciwnej ubliżał bramkarzowi, ten potrafił wziąć go za frak i wrzucić do siatki własnej bramki. Znane są także przypadki, kiedy obrażającego go delikwenta „Fatty” rzucał na murawę i siedział na nim tak długo, aż ten przeprosił. Kibice Sheffield i Chelsea kochali swojego giganta, był on jednoosobowym 150-kilowym show stojącym między słupkami. Takie były romantyczne początki ligi angielskiej w pierwszych latach XX wieku.

Samba kocha hamburgery

Rzecz o dwóch spasionych brazylijskich „dziewiątkach”. Pierwszy z nich uznawany jest za najwybitniejszego obok Pelego klasycznego napastnika w historii, a drugi nawet w połowie nie rozwinął danego mu talentu, marnując czas najpierw na chlanie, z później na imprezy z gangsterami w fawelach Rio. O kim mowa? To oczywiście Ronaldo i Adriano. Pierwszy – wiadomo, legenda. Luiz Nazario de Lima to gracz, który oczarował kibiców w drugiej połowie lat 90-tych, błyszcząc dryblingami, zwodami i przepięknymi golami. Dla wielu do dzisiaj to on jest tym jedynym Ronaldo, o wiele bardziej naturalnym, niż zawsze elegancki i starannnie wystylizowany Cristiano z Madrytu.

Wiele kontuzji, słaby metabolizm oraz niepohamowana miłość do fastfoodów powiększała jednak coraz bardziej obwód w pasie brazylijskiego Ronaldo, a jego figura pod koniec kariery zakrawała na kpinę. „Il Fenomeno” przypominał własną karykaturę, po murawie biegał niemalże z taczkami, coś musiało przecież wieźć ten jego olbrzymi bebech. Trzeba jednak uczciwie przyznać – nawet gdyby ważył 187 kilo, wciąż pewnie potrafiłby przyśpieszyć na kilku metrach, gubiąc rywala. A drybling? Okiwałby nas w budce telefonicznej nawet w wieku 100 lat. No i najciekawsze – ostatnio schudł, z wydajną pomocą specjalistów od zdrowego odżywiania. Czyli jednak można!

Adriano – temat rzeka, kronika wszelkich możliwych wypadków, jakie mogą przydarzyć się piłkarzowi. Alkoholizm, depresja, obżarstwo, powiązania z mafią, nieróbstwo, lenistwo, olewka w najczystszej postaci. A przy tym OGROMNY talent. Gość w wieku 22 lat był na ustach całego świata, później było już tylko gorzej. Nie wiemy, czy zrobiłby karierę na miarę Ronaldo, ale miał ku temu wszelkie predyspozycje. Może oprócz głowy, podatnej na pokusy świata doczesnego, nieodpornej na przeciwności losu. Nie wiemy czy zasugerował się swoim sławniejszym kolegą, ale ostatnio także schudł i odgraża się całemu światu, że „Imperator” powróci. Taa, jasne. Chyba imperator faweli, pączków i frytek z batatów. Smacznego, Adriano, zostaw coś na później.

Wazza i Gazza

Ok, bądźmy uczciwi. Tak, jak teraz wygląda Rooney, nie wyglądał chyba nigdy w czasie całej swojej kariery. Jak na możliwości własnego organizmu, chyba bardziej wyżyłowany już nie będzie. Złośliwcy podejrzewają jednak, że skoro już podpisał nową umowę, to szybko wróci do swoich normalnych gabarytów i zmaleje mu nosek. „Wazza” sporo schudł, poczekajmy jednak do lata. Na pewno wróci kilka kilo cięższy, w końcu który Anglik odmówiłby sobie typowych wakacji spod znaku Paula Mersona, z drinkami na brzegu basenu i papieroskiem w dłoni? Sir Aleksa już nie ma, a David Moyes może najwyżej przeprosić Wayne`a za to, że żyje. „Roo” zawsze miał problemy z wagą, ale za tę jego ułomność i zwyczajność kochają go także w Anglii. To taki everyman, prosty chłopak z sąsiedztwa. Gdy w swoim debiucie ligowym w barwach Evertonu strzelił „tego” gola Arsenalowi, dziennikarze pytali go, czy odczuwał tremę w noc przed meczem. Odpowiedź 16-letniego wtedy Wayne`a? „Eee, gdzie tam. Pojeździłem na BMX-ie, zjadłem parę paczek chipsów i poszedłem spać”. Czym skorupka za młodu nasiąknie… I tak dalej.

Jeszcze lepszy był „Gazza”. Podobna sylwetka, talent większy, niż Wayne. Paul Gascoigne od zawsze kochał procenty, jedzenie oraz kobiety. Gdzieś tam była jeszcze po drodze piłka i takie gole jak ten z Euro 96 strzelony Szkocji. Piłkarz od zawsze miał problemy z wagą, żarł na potęgę, ale i tak wszystkich kiwał. Do tego kompletny wariat, król szalonych pomysłów. Dzisiaj wrak człowieka, poszedł śladami George`a Besta, ze stratą dla całego środowiska piłkarskiego. Z rozrzewnieniem wspominamy jego galopujący bamber zestawiony z wieśniacką, tlenioną fryzurą. Tęsknimy „Gazza”, nasz ulubiony gruby wariacie.

Galopujący Major

Ferenc Puskas, legenda Realu Madryt oraz reprezentacji Węgier, czyli być może najlepszej jedenastki, jaką widział w ogóle futbol. Do tego genialny snajper, z młotkiem w lewej nodze, która dała mu 83 gole w 84 występach w kadrze. Węgrzy bili po drodze wszystko i wszystkich, a Puskas odgrywał w tym marszu ogromną rolę. Przed dołączeniem do drużyny „Królewskich” miał jednak równie ogromną… nadwagę wynikającą z przerwy w grze. Genialny piłkarz, z wiecznie odstającym brzuszkiem. Jeden z najlepszych, a do tego prawdziwy miłośnik życia i dobrej kuchni. Gdy zachodziła taka konieczność, potrafił zrzucić kilka kilo, ale jemu bruszek nigdy w niczym nie przeszkadzał. Zresztą, zobaczcie sami.

Zapiekanki, prostytutki, Diego

Zły chłopiec, geniusz futbolu, po prostu krępy Diego Armando Maradona. Dla jednych utracjusz oraz oszust hołdujący jedynie przyjemnościom życia, dla innych król futbolu. Dla jeszcze innych mesjasz w czystym wcieleniu oraz właściciel słynnej „ręki Boga” – w końcu istnieje nawet kościół wyznawców Diego. Dokonania futbolowe Maradony znamy wszyscy, jego poza boiskowe wybryki także. Kokaina, miłość do Fidela, obżarstwo, monstrualna otyłość zakończona interwencją lekarzy, w końcu powrót na ławkę trenerską. Co ciekawe, Diego zapowiedział niedawno comeback na murawę. Czy wie, że linia boczna boiska to jednak nie „kreska” pewnego specyfiku, do którego miał swego czasu wielką słabość?

Panie i Panowie… Ailton!

Pocieszny tłuścioszek, do którego zawsze mieliśmy słabość. Na swój sposób uroczy – korpulentny duży dzieciak, ale petarda na murawie jakich mało. Pod wodzą Thomasa Schaafa miał swój złoty okres w Bundeslidze, pakując piłkę do siatki rywali z regularnością godną poziomu nudy w „Klanie”. Później Ailton zmieniał drużyny jak rękawiczki, a ich liczba rosła proporcjonalnie do galopującej wagi. Brazylijczyk zdołał zwiedzić aż 20 (!) klubów, ale i tak zapamiętamy go jako tego fajnego tłuścioszka z Werderu. Do tego ładnie śpiewa.

A na koniec niektórzy nasi bohaterowie plus jeszcze parę innych potencjalnych ofiar psychopatycznego killera z „Siedem”. Uważajcie na to, co jecie. Szczególnie dziś.

KUBA MACHOWINA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama