Reklama

Jacek Magiera, jakiego na pewno nie znacie

redakcja

Autor:redakcja

20 stycznia 2014, 21:54 • 22 min czytania 0 komentarzy

– Bardzo się zawiodłem, tak jakbym dostał strzał z otwartej ręki… Zabolało, bo to nieprawda, mam nadzieję, że to była chwila słabości, że się przejęzyczył albo że dziennikarz źle zrozumiał kontekst wypowiedzi. Wyszło fatalnie i nie ukrywam: ta sytuacja była też jednym z powodów mojej decyzji, że czas najwyższy zacząć na swoim. Po takich słowach w ogóle nie ma co mówić o jakichkolwiek wymaganiach co do dalszej pracy, one wręcz tę dalszą pracę wykluczają. Zadecydowałem, że odchodzę ze sztabu i moje odejście nie miało nic wspólnego z przyjściem trenera Berga – Magiera wspomina wypowiedź Daniela Łukasika, który wygadał się, że nie ćwiczy rzutów wolnych, bo nie chce mu się szukać bramkarza.

Kim dla przeciętnego polskiego kibica jest Jacek Magiera?
To zależy, co dokładnie mamy na myśli.

Byłym piłkarzem, wychowawcą młodzieży czy pierwszym trenerem. Którego Magiery jest w oczach kibiców najwięcej?
Musielibyśmy podzielić kibiców na kilka grup. Najprościej na dwie – na tych, którzy mnie znają osobiście i coś na mój temat wiedzą, oraz na takich, którzy mnie nie znają wcale, ale wydaje im się, że na mój temat wiedzą więcej niż to „coś”. Ł»yjemy w czasach, kiedy każdy może sobie usiąść przed komputerem i napisać, na co tylko ma ochotę. Ja jestem sobą. Czyli człowiekiem, który uparcie dąży do celów,jakie kiedyś przed sobą postawił i – to najważniejsze – który każdemu może spojrzeć prosto w oczy. Obrałem swoją drogę.

Co to za droga?
Na pewno nie najprostsza, nie na skróty. Ciężka, sumienna i codzienna praca.

Bardzo poważnie to brzmi, tak obowiązkowo. Obowiązek nie kojarzy się z przyjemnością, a przecież tak właśnie jawi się życie piłkarza.
Na wszystko jest czas, natomiast trzeba wiedzieć gdzie, z kim i kiedy. Zawsze byłem ambitny i tylko dzięki temu do czegoś w życiu doszedłem. Jako piłkarzowi mnie nikt nie dał nic za darmo, na wszystko musiałem samemu zapracować. Kiedy zaczynałem grać w piłkę, naprawdę, wielu było znacznie zdolniejszych ode mnie. Powiem tak: gdybyś zobaczył mnie, takiego 13-latka na tle rówieśników i dostałbyś zadanie, żebyś wskazał tego, który osiągnie najwięcej, nigdy nie wybrałbyś mnie. Byli wówczas Skwara, Bański, Bojarski, Kotyl i inni. Ja byłem mniej więcej dziewiąty. Ale postawiłem na odpowiednie podejście do zawodu.

Reklama

Łatwo tak mówić, kiedy idzie.
Ale jak nie idzie, to trzeba zakasać rękawy i zrobić tak, żeby szło! Może być lepiej dzięki pracy i dzięki szczęściu, a ja zawsze wybiorę to pierwsze rozwiązanie. Zawsze masz możliwość wyboru, sztuka wybrać dobrze.

Praca czy talent?
Talent poparty pracą.

A w pana przypadku?
Trochę talentu i mnóstwo pracy. Ale żadnych piłkarskich kompleksów nie mam. Ostatnio nawet czytałem statystyki w chwili transferu Furmana do Francji. On zaliczył 70 meczów w lidze i strzelił trzy gole, a ja sześć czy osiem bramek zdobyłem w 36 występach. Przez pięć kolejek w sezonie 96/97 byłem nawet liderem klasyfikacji strzelców i to jako defensywny pomocnik. Skończyłem karierę z 25 golami na koncie – jak na defensywnego pomocnika, uważam, że nieźle.

W ogóle dziwny przypadek. Jeżeli ktoś nastukał prawie sto występów w młodzieżowych reprezentacjach kraju, ale w tej pierwszej nie zagrał ani razu, od razu przychodzi do głowy jedna myśl: zmarnowany talent. Gdzieś się zagubił albo nie chciało mu się chcieć.
Mam tych występów dokładnie 99. Ł»yję ze świadomością, że w reprezentacji grali piłkarze lepsi ode mnie, ale byli w niej też słabsi. Niektórzy mówili mi, że brakiem menedżera sobie nie pomogłem i coś może w tym jest. Kiedyś nawet usłyszałem, że gdybym podpisał taką umowę, byłoby mi o wiele łatwiej wskoczyć do kadry. Ale nigdy tego nie zrobiłem.

Z perspektywy czasu nie szkoda?
Nie, trzeba mieć swoje zasady i się ich trzymać. Moją wizytówką jest właśnie te 99 meczów. Byłem też kapitanem reprezentacji olimpijskiej, zdobyłem mistrzostwo Europy do lat 16. i zająłem czwarte miejsce na mistrzostwach świata rok później. Grałem dziewięć i pół sezonu w najlepszym polskim klubie, z którym dwukrotnie byłem mistrzem kraju, a mam też Puchar Polski, Puchar Ligi i Superpuchar. Nigdy w lidze moja drużyna nie zajmowała niższego miejsca niż ósme. Skończyłem studia…

Krok po kroku.
Z każdym rokiem coraz wyżej. Jako zawodnik rezerw Rakowa awansowałem z czwartej ligi do trzeciej. W pierwszej drużynie wywalczyłem awans do Ekstraklasy i transfer do Legii. Mam wielu przyjaciół, mogę swobodnie poruszać się w kręgu piłkarskim. Nigdy nikomu nic nie ukradłem, nikogo nie oszukałem – czego więcej chcieć?

Reklama

Wielu starszych piłkarzy, pytanych o to, czy chcieliby urodzić się później i dopiero teraz wchodzić do piłki, twierdzi, że tak, bo teraz jest prościej. Są niższe wymagania, lepsze warunki do wybicia się i zarobienia większych pieniędzy. Ile razy pan tak pomyślał?
A ja wiem, czy byłoby mi teraz prościej? Byłoby zdecydowanie inaczej. Kiedyś najlepsze polskie stadiony to stary Legii, ten w Katowicach z jedną blaszaną trybuną i na Widzewie. Zagrać na ładnym stadionie to była nagroda, jak wtedy, gdy wychodziłem na Camp Nou, na stadion Utrechtu, Galatasaray czy olimpijski w Tokio. A młodzi mają je na wyciągnięcie ręki – dwa w Warszawie, Poznań, Gdańsk, Wrocław.

Zazdrość?
Nie ma zazdrości. Teraz dla młodych piłkarzy czasy są przyjemniejsze, ale nie prostsze. To wbrew pozorom nie to samo. Kibicuje im, żeby wykorzystali te możliwości, bo niektórzy najzwyczajniej w świecie marnują swój potencjał.

No właśnie, życzy im pan, pomaga. Z tego względu później wszystkim dookoła się wydaje, że Jacek Magiera jest miękkim gościem, takim trochę wujkiem dobra rada.
Ich problem, już mówiłem. Opinie wyrabiane na podstawie opowieści kogoś, komu się wydaje, że coś wie, a powtarza coś, co gdzieś usłyszał.

Raczej niepożądana jest dla trenera na dorobku opinia kogoś, kto na co dzień głaszcze po głowie wchodzących do drużyny młodych piłkarzy. Zwłaszcza w Legii, gdzie wszyscy dookoła uważają, że najlepszy trener to kat.
To złośliwość, coraz bardziej pożądana na świecie. Nie chcę mówić, że cieszę się szacunkiem tych, których wprowadzałem i o których walczyłem. Nie o to chodzi, żebym opowiadał, bo jak jest, mówią fakty.

Pytam, bo patrząc z boku, pewne fakty można interpretować różnie. Skończył pan karierę stosunkowo wcześnie. Później, od 2006 roku zmieniali się kolejni trenerzy, a pan w sztabie był zawsze. Był, ale gdzieś z boku. Chyba nie jest to nadużycie, że to była całkiem wygodna rola…
O tym, że będę chciał być pierwszym trenerem wiedziałem już jak miałem 16 lat.

I to było ważniejsze od gry w piłkę?
Na równi. Wrócę jeszcze na chwilę do tej złośliwości – była, jest i będzie najczęściej z zazdrości. Nie mam pretensji, jeśli ktoś tak uważa, za to denerwuje mnie, gdy w takich kwestiach wypowiadają się ci, którzy nie mają o tym zielonego pojęcia. A ja nigdy nie siedziałem z założonymi rękoma, czekając, co przyniesie jutro. Zrobiłem kurs instruktora piłki nożnej, UEFA A, potem UEFA PRO , studia, bo uważam, że takie wykształcenie jest potrzebne. Poza historią, miałem bardzo dużo zajęć z pedagogiki, filozofii czy psychologii, czyli uczyłem się tego, co przydaje się w kontaktach międzyludzkich. W czasie kariery zawodniczej byłem również jednym ze współzałożycieli dwóch – można powiedzieć – klubów. UKS-u Olimpijczyk Częstochowa, który wychował kilku piłkarzy, między innymi Artura Lenartowskiego czy Przemka Mizgałę, a także akademii Legii, gdzie zaczynaliśmy od zera.

To z czego wynika aż tak duża różnica między tym, jak postrzegają pana piłkarze, a jak kibice? To ich jest więcej i głośniej krzyczą.
Nie potrafię wyjaśnić.

Słyszałem opinię, że kiedy Wolski, Furman, Efir czy Szumski wywinęli coś w szkole, nie przejmowali się, czy rodzice lub trenerzy będą o tym wiedzieć, czy nie. Ale jak bali się, że dowie się Magiera, woleli sami zadzwonić i od razu się przyznać.
(śmiech) Na szacunek pracuje się latami, a stracić go można w jedną sekundę. Ja się nie boję konfrontacji z nikim, bo zawsze postępuję fair.

Przed momentem wspomniał pan o zakładaniu akademii Legii. Od tamtej pory minęło czternaście lat, a Legia zdążyła zarobić już ponad pięć milionów euro na Wolskim i Furmanie. Jest lepiej niż można było przypuszczać w 2000 roku?
Jest zdecydowanie lepiej.

Warunki mieliście polowe.
Mieliśmy dwie piłki, jeden znacznik. Czasami ktoś rzucił jakieś pieniądze, ale początki to była wielka prowizorka. Trenowaliśmy w parku, na łące, na łuku starego stadionu, bo przecież nowego jeszcze nawet nie planowano wybudować. Nie było niczego, oprócz zapału. I z tego zapału wyrośli piłkarze, którzy są w Ekstraklasie. Szumski, Kopczyński, Jagiełło…

Zaczęliście od Młodych Wilków `91. To był najstarszy rocznik.
I z tego względu królik doświadczalny. Z tej grupy wielu chłopaków piłkarsko zginęło – jedni byli za słabi, a na drugich zwyczajnie zabrakło planu, nie było też jakiegoś konkretnego pomysłu. Odpalił za to niemożliwie następny rocznik, 92. Nikt nie przypuszczał, że tak się stanie, upatrywaliśmy raczej dobrych piłkarzy z kolejnych roczników, kiedy już będzie jakaś ciągłość, jakiś konkretny, przetestowany pomysł.

Czyli fart. No, zapał i fart.
Dokładnie, przy czym jednak ten zapał był niesamowity. I szybko wyciągano wnioski, w efekcie czego po straconym roczniku 91, z następnego siedmiu czy ośmiu zagrało w Ekstraklasie, a dwóch za ogromne pieniądze trafiło do dobrych europejskich klubów.

Byłby jeszcze Ł»yro, którego media transferują co pół roku i który, czego by nie mówić, prawie zawsze wpada zagranicznym skautom w oko.
Ale nie jest, a ja nie lubię gdybać. Gdyby mnie Janas powołał do reprezentacji, tej pierwszej, miałbym występ w seniorskiej kadrze i inaczej zaczynalibyśmy tę rozmowę. Gdyby mi sędzia uznał prawidłową bramkę z Polonią, byśmy z nimi wygrali, a nie zremisowali, no i to my zostalibyśmy mistrzem. Odłóżmy gdybanie na bok, jest jak jest.

To zamiast gdybania liczę na konkretną odpowiedź: z czego wynika aż taka dysproporcja między dwoma najstarszymi rocznikami akademii? To tylko jeden rok różnicy, a dziś z jednych przykładowy Rosłoń kopie się w okręgówce, podobnie jak kilku jego kolegów, a z drugich wszyscy wskoczyli na względnie wysoki poziom. W każdym razie – na nieporównywalnie wyższy.
Trochę zdolniejsza była ta młodsza grupa, patrząc całościowo. Jeżeli jednak chodzi o jednostki, jak dwa odrębne przypadki, a więc Rosłoń czy Stoch, rzeczywiście szkoda. Nie wystarczy sam talent, który mieli. Musisz jeszcze mieć zdrowie, kogoś kto wskaże ci kierunek rozwoju i w odpowiednim momencie na ciebie postawi. To sporo czynników. Na późniejszym etapie dokładnie widać, że praca z młodzieżą nie jest jednowymiarowa.

Co to znaczy?
Ł»e nie jest sztuką bawić się, mając 20 lat i zarabiając te kilka tysięcy złotych. Tak samo dwa-trzy lata później, gdy pieniądze są jeszcze większe. Poza tym młodzi często sami się eliminują, przez głupotę. Mają te 21-22 lata, a zamiast zrobić kolejny krok naprzód, robią kilka w tył, de facto kończąc karierę nim się na dobre zaczęła. Ja uważam, że sztuką jest się bawić po 40. Mieć rodzinę, pieniądze, fajną przeszłość i przyszłość. A bardzo wielu piłkarzy kończy granie i nie wie, co dalej. Są bez pieniędzy i wykształcenia. Dlatego zawsze będę powtarzał: inteligencja daje przeogromne sposoby wykorzystania otrzymanych możliwości, co młodzi ludzie muszą zrozumieć, a nie tylko potakująco kiwać głową.

I jak ma się ten wywód do tych dwóch roczników?
Młodsi mieli wpajane o wiele częściej. Dlatego dumny byłem, czego może po mnie pewnie nie było widać, gdy Ł»yro, Furman czy Wolski strzelali gole, podbiegali do ławki, cieszyli się.

Dlaczego po panu tak rzadko widać radość? Właśnie sam pan to przyznał.
Taki jestem. Siedząc na ławce i obserwując mecz nie będę się przecież śmiał jak głupi do sera. Obserwuję i analizuję to co się dzieje na boisku. Jednak w środku bardzo się cieszę i to doceniam, kiedy zawodnik, z którym pracowałem kilka lat, po transferze zadzwoni, a jak przyjedzie do Warszawy, to spotka się na obiad i pogada. Na przykład Rafał Wolski, jemu tego nie mówiłem, choć naprawdę sprawił mi ogromną radość, przywożąc specjalnie dla mnie koszulkę swojego nowego klubu. Takie rzeczy się pamięta. Zawsze najpierw wymagam od siebie, a potem miło mi jest, jeżeli oni też wymagają najpierw od siebie.

Ma pan swoją własną listę faworytów, piłkarzy, z którymi zżył się w szczególny sposób? Często mówi się w ten sposób o Łukasiku.
Ja bym wcześniej sięgnął. Nawet taki Kuba Rzeźniczak, którego wprowadzałem do zespołu, później prowadziłem jako trener. Podobnie w przypadku Łukasza Fabiańskiego czy Maćka Korzyma. A Daniel? Tak, jak najbardziej. Ile ja z nim rozmów odbyłem to już nawet nie zliczę. A treningów indywidualnych… Również nie zliczę.

(śmiech)
Naprawdę nie zliczę.

To jaka była pierwsza myśl, kiedy przeczytał pan, co miał do powiedzenia na temat trenowania rzutów wolnych i szukania bramkarza właśnie Daniel?
Bardzo się zawiodłem, tak jakbym dostał strzał z otwartej ręki… Zabolało, bo to nieprawda, mam nadzieję, że to była chwila słabości, że się przejęzyczył albo że dziennikarz źle zrozumiał kontekst wypowiedzi. Wyszło fatalnie i nie ukrywam: ta sytuacja była też jednym z powodów mojej decyzji, że czas najwyższy zacząć na swoim. Po takich słowach w ogóle nie ma co mówić o jakichkolwiek wymaganiach co do dalszej pracy, one wręcz tę dalszą pracę wykluczają. Zadecydowałem, że odchodzę ze sztabu i moje odejście nie miało nic wspólnego z przyjściem trenera Berga.

Rozmawiał pan później z Danielem?
Rozmawialiśmy na spokojnie. On dobrze wie, że głupotę palnął. Mam nadzieję, że teraz to naprawi.

A nie jest dla piłkarzy mistrzów Polski wystarczającym powodem do wstydu, że z całej drużyny ze stojącej piłki najlepiej strzelają Dowhań i Magiera?
Trener Dowhań to dobrze strzelał ze dwa lata temu, jak kolano miał całe (śmiech). No, a jeśli już się pośmialiśmy, to zwróćmy uwagę, że w każdym klubie bez względu na to, gdzie byśmy nie pojechali, ze stojącej piłki najlepiej strzela trener bramkarzy. Nic dziwnego, skoro robi to przez kilkanaście lat, dzień w dzień, przynajmniej przez godzinę. Pow-ta-rzal-ność. Zresztą nie zgodzę się, że to ja z Dowhaniem najlepiej w Legii strzelaliśmy. A Tomek Kiełbowicz? A Tomek Brzyski?

O ile nie zawodzi mnie pamięć, to nie przypominam sobie pana podchodzącego do rzutu wolnego w barwach Legii.
Bo mi nie dawali. Dobrze mi to wychodziło, ale mi nie dawali.

To dlatego można było spotkać pana po treningu na boisku Agrykoli, biegającego między dzieciakami?
Jak czułem, że zatraciłem trochę pewności siebie i nie potrafię minąć rówieśnika, to szedłem na zajęcia dla 12-latków. Ł»aden wstyd. Dla nich radocha, dla mnie też. Kiwałem się, strzelałem, cały czas miałem kontakt z piłką. Wiedziałem, czego chcę. Dawno temu zapisałem sobie cele, ja w sumie prawie wszystko sobie zapisuję od jakichś 25 lat.

Można by już wydawać w tomach.
No widzisz, ale to tylko dla mnie, moje prywatne zapiski.

Łatwo było komuś takiemu jak pan wchodzić do zespołu, który nie należał do najświętszych?
Jasne, że nie. Mówimy o zupełnie innych czasach. Nie było Play Station, więc prawie wszyscy chodzili na piwo czy grać w karty, a ja siedziałem w pokoju i zakuwałem, byle dobrze zaliczyć semestr. Obiecałem sobie, że się nie zmienię, że albo zaakceptują mnie takiego, jakim byłem i jakim chciałem być, albo po prostu mnie nie zaakceptują. Bez półśrodków.

I zaakceptowali?
Po czterech latach pobytu w zasadzie ta sama grupa wybrała mnie na wicekapitana drużyny i w kilku meczach wychodziłem z opaską na ramieniu, to o czymś świadczy. Decydowałem o wielu rzeczach w drużynie, w której grali Zbyszek Robakiewicz, Wojtek Kowalczyk, Jacek Zieliński czy Czarek Kucharski. Nikt mi tego nie dał za darmo. Odbieram ich uznanie w kategoriach mojego dużego sukcesu.

A największa porażka? Gdzieś przeczytałem, że – to już akurat po zakończeniu kariery – jest nią Kamil Grosicki.
Czy porażką? Zrobiłem tyle, ile mogłem. Kamil nie ma prawa powiedzieć złego słowa na klub.

Jeżeli zawodnik w ramach umowy z klubem dostaje ze sklepu drogą kurtkę, później tę kurtkę zwraca, bierze pieniądze i jedzie do kasyna, coś jednak wydaje się być nie halo.
Tak, gdzieś został popełniony duży błąd.

Gdzie?
Wszyscy liczyli, że Kamil będzie chciał zostawić swoje złe chwile w Szczecinie, a w Warszawie, po zmianie środowiska, skupi się na pracy. Później, kiedy powinęła mu się noga, Legia nie rozwiązała z nim kontraktu z winy zawodnika, tylko załatwiła leczenie w ośrodku.

Biorąc go z Pogoni, wykupiliście za jednym zamachem też jego długi. Wiedzieliście, że ma duże problemy, lecz podjęliście ryzyko.
Zabolało mnie, co ludzie mówili po tym, jak Kamil strzelił Legii gola, już w barwach Jagiellonii. Powiem wprost: on stąd musiał odejść, nie było innego wyjścia. Wierzyliśmy w niego, ale tutaj środowisko przestało go akceptować. Gdyby wtedy został w Legii, mógłby już w ogóle nie grać w piłkę, kto wie, jakby było…Mnie Kamil rozczarował z tego względu, że byłem jedną z tych osób, które bardzo chciały dać mu szansę, nalegały na transfer z Pogoni.

Gra była warta świeczki?
Mimo wszystko tak, ponieważ sprawdziliśmy się jako klub. Poznałem Kamila w reprezentacji Polski U-18, której byłem drugim trenerem. To był rocznik `88. W rozgrywanych w Izraelu eliminacjach do mistrzostw Europy był jednym z najlepszych zawodników całego turnieju. Daleko od Szczecina prezentował się świetnie. W Legii przeszedł testy sprawnościowe, podpisał kontrakt i miałem nadzieję, że będzie robił postępy i w piłce, i życiu. Szkoda, że w parze z umiejętnościami nie poszedł rozwój intelektualny, bo tak trzeba na tę sprawę uczciwie spojrzeć.

Da się wyczuć żal.
Da, ale zdecydowanie mniejszy niż kiedyś. Dlatego że wtedy byłem 30-letnim szczawiem, który za punkt honoru obrał sobie wyprostowanie go w ciągu roku, mimo że pewnych spraw nie da się obejść.

Macie ze sobą kontakt?
W zasadzie to nie. Raz, jak przyjechał na kadrę za Smudy i był w Warszawie, spotkaliśmy się. Gdyby porównać obecny nasz kontakt do tego, co było kiedyś, można powiedzieć, że nie ma o czym mówić.

Czas waszych indywidualnych rozmów należy liczyć w dziesiątkach godzin czy setkach?
W setkach. W życiu nie można kogoś non-stop prowadzić za rękę. Ja chętnie ukierunkuję, pomogę, wytłumaczę, ale na dłuższą metę bez prowadzenia za rękę. W przypadku Kamila miałem obstawione wszystkie punkty, w których istniała szansa, że się pojawi. Wiele razy dostawałem informację, przyjeżdżałem i wyciągałem go za uszy z kasyna, potem do domu i rozmowa. Był objęty zupełnie inną opieką niż pozostali piłkarze, byle wyszedł na prostą.

Trudno z ręką na sercu przyznać, że od tamtej pory Legia, zanim pozyskała piłkarza, sprawdzała, czy mentalnie dorósł do gry pod presją.
Patrząc na zaciąg transferowy z 2010 roku – na Mezengę, Antolovicia, Kneżevicia, Manu, Cabrala, kogoś tam jeszcze pominąłem – to prawda. Myśleli, że są w zwykłym klubie, że jak wygrają z pięciu meczów trzy, będzie fajnie. A trafili do Legii, gdzie na pięć meczów wymaga się pięciu zwycięstw, przekonujących. Zjadła ich presja. Długo trwało, zanim zrozumieli specyfikę miejsca, więc było już za późno.

Co konkretnie świadczy o odpowiedniej mentalności?
Jeżeli ktoś w wieku 20-23 lat ma tę świadomość, jaką osiąga piłkarz po zakończeniu kariery, jest super. A jeżeli wtedy uważa inaczej, to później będą go ścigały banki, kredyty… Bo jak był młody, miał jedno auto, a płacił jak za dwa. Rozumu nie kupisz – auto tak.

Od kilku dni wiadomo, że został pan szkoleniowcem rezerw Legii. Ci zawodnicy powinni przeczytać ten wywiad?
Nie zaszkodzi im, choć do czytania dostali ode mnie coś dłuższego. Może to zabrzmi śmiesznie, ale kiedyś od bardzo dobrego kolegi otrzymałem książkę. Trochę bajka, lecz z niesamowitym przesłaniem, które powinno wskazać tym chłopakom, w jaki sposób pokierować swoją karierą i życiem.

Jaki tytuł?
„Szczęście czy fart”. Szukałem jej dosłownie wszędzie, jak byłem w jakimś mieście chodziłem do księgarni i nic. Ł»ona kiedyś znalazła jeden egzemplarz i dała mi na urodziny. Jako że miałem tylko jeden, postanowiłem przepisać.

Jak to przepisać? Przepisywać to można na klasówce (śmiech).
Ja nigdy nie przepisywałem na klasówkach, a tej książki wyszło mi na komputerze dokładnie 78 stron A4 – miesiąc przepisywałem, normalnie jest tych stron 104, bo książka rozmiarowo mniejsza. Poszukałem ilustracji i każdy z nich dostał. Wydrukowałem 37 sztuk i oprawiłem w introligatorni. Trzeba się poświęcić, żeby ktoś miał lepiej. Dla mnie ważne jest, żeby zawsze pozostali sobą.

Dobre uczynki wracają?
Nie ma dla mnie nic piękniejszego niż kiedy zawodnik zadzwoni w święta. Zadzwoni, a nie napisze sms-a. A jak wyśle kartkę to już w ogóle unikalne wydarzenie… W sumie żaden mi do tej pory kartki nie wysłał, może na następne święta… Ile jest takich sytuacji, że zawodnik, widząc trenera, ucieka na drugą stronę ulicy i udaje, że nie widzi. Bo są takie sytuacje! Jak wpadną na mnie, rozmawiają, wspominają. Pamiętają, że od nich wymagałem i ile. A jakiego nauczyciela pamiętasz po latach, takiego co na wszystko pozwalał i odwalał pańszczyznę? Nie sądzę.

Nad kim pracował pan szczególnie dużo, poza Grosickim, i również zabrakło happy endu?
O, już wiem. Cytowałeś mnie wcześniej, że moją największą porażką był Kamil. Otóż nie. Bardzo ubolewałem, zresztą ubolewam cały czas, że Ariel Borysiuk i Maciek Rybus nie skończyli szkoły. Wiem, że będą w przyszłości żałowali, że kiedyś nie poświęcili czasu na naukę, będzie im czegoś brakowało. To dobrzy piłkarze i dobrzy ludzie, natomiast szkoła powinna iść z tym w parze.

Skoro wywołał pan temat Borysiuka – sprawia wrażenie naprawdę inteligentnego gościa, choć wcześniej opinie były różne. Z reguły przeciwne.
To bardzo się cieszę, że jego odbiór się zmienił. Wypowiadały się o nim wcześniej osoby, które go nie znały i które wiedziały tylko, że szybko odpuścił szkołę. Ja zawsze powtarzałem: Ariel inteligentny jest i to bardzo. Może nie do końca pomagał mu młody wygląd, ale wypowiadał się dojrzale, od kiedy pamiętam. Uważam jednak, że nie wykorzystał swojego potencjału intelektualnego, bo był leniwy.

Potencjału piłkarskiego, niestety, chyba też nie.
Tak, to przykre. Z drugiej strony weźmy pod uwagę, że niektórzy zawodnicy ciężko pracują na debiut w Legii w wieku lat 30. On dostał praktycznie na tacy, mając 16. Może to w jakiś sposób go zgubiło? Kiedyś wspominał o złym podejściu do treningów, co wyhamowało Ariela z pewnością. Latał po galeriach, wydawał pieniądze, nie miał czasu na odpoczynek. Dopiero później zrozumiał błędne podejście, jakieś sukcesy w Legii miał. A w zasadzie to jakie? Puchar Polski czy Superpuchar? Bramka z Odrą Wodzisław? Sztab szkoleniowy widział w Arielu w przyszłości kapitana Legii.

Ale postanowił odejść.
Widocznie tak miało być. Pamiętam, jak w Turcji na obozie chodził zafrasowany między tymi filarami i nie wiedział, co robić. Kaiserslautern czy Belgia? Belgia czy Kaiserslautern? Spójrzmy też na niego inaczej, przez pryzmat doświadczenia – skończy w tym roku 23 lata, on jest z lipca. Trochę pograł, nawet w Bundeslidze, nauczył się języka…

A co po wypożyczeniu do Wołgi? Gdzie jest teraz górny pułap jego możliwości?
Na pewno niżej niż pięć lat temu. Wciąż jednak może i powinien grać w reprezentacji Polski, być jednym z jej liderów.

Trudno to sobie wyobrazić.
Musi odzyskać to, czym ujmował kiedyś. Nie tylko przerzut, ale też niesygnalizowane pójście do przodu, gra jeden na jednego. On później te elementy zatracił, co rzuciło mi się w oczy, gdy oglądałem jakiś jego mecz w 2. Bundeslidze. Nie przypominał 16-letniego Borysiuka, nie bojącego się niczego.

Z czego to wynika, że zatracił konkretnie te umiejętności? Skoro to potrafił, problem nie leży w potencjale.
Z perspektywy czasu myślę sobie, że nie pomogło mu przestawienie z ofensywnego pomocnika na defensywnego. Tak, to był błąd. Podobnie zresztą ostatnio z Dominikiem Furmanem. W poprzednim sezonie na dziesięć piłek do przodu grał siedem, dwie wszerz, a jedną do tyłu, z kolei w ubiegłej rundzie te proporcje odwrócił. Mam nadzieję, że ten transfer do Tuluzy pozwoli mu wrócić na właściwe tory.

Przy okazji tego transferu w mediach i tak najwięcej pisze się o sumie odstępnego. Mówiąc krótko, przekaz jest taki: Francuzi przepłacili.
Zamiast się cieszyć z tego, że się Polakowi udało, zamiast czekać, aż mu się powiedzie, my narzekamy. Musimy jedną rzecz zrozumieć: jeżeli Dominikowi się w Tuluzie powiedzie – a jestem przekonany, że tak będzie – stanie się wizytówką polskiej piłki. Inne francuskie kluby będą chciały pójść za ciosem i sprowadzić do siebie któregoś jego rodaka, co podniesie poziom naszej piłki. Nie lepiej myśleć w ten sposób? Zapał, już o nim wspominaliśmy. Od tego zaczyna się wszystko, co dobre. Dominik zadzwonił do mnie i mówi: trenerze, nie chcę, żeby się pan dowiedział z Internetu czy gazet, odchodzę do Tuluzy i dziękuję za to, co było. To też o czymś świadczy. Wiem, że podobny telefon wykonał do Jana Urbana.

Od czego powinien zacząć?
Od nauki francuskiego, tak samo jak było z Wolskim i włoskim. Nie każdy jest przebojowy i w nowej szatni, bez dobrej znajomości języka, umiejętnie wejdzie do zespołu. Ale nie próbując się uczyć, obaj przegraliby już na starcie.

I jeden, i drugi dobrze zrobili, że wyjechali?
Już minęły czasy Maldinich, Brychczych czy Zielińskich, którzy praktycznie całe kariery spędzali w jednym klubie. Teraz, chcąc się rozwijać, trzeba szukać nowych impulsów, stale podnosić poziom. Nigdy nie ma dobrego momentu na odejście, zawsze jest coś. Nie wiemy, co będzie za pół roku, jeżeli wybierzemy opcję numer jeden, i co stałoby się, wybierając opcję drugą. Kto potrafi przewidzieć albo zwyczajnie ma szczęście, wygrywa.

Trudno jest wyłapać, kiedy nadchodzi apogeum formy. Najczęściej już po fakcie.
Jedni do maksimum dochodzą jako 20-latkowie, a inni zdecydowanie później. Wiesz co? Czytałem niedawno o takim lekkoatlecie, który był zdolnym juniorem, zdobywał młodzieżowe mistrzostwa świata, pobijał krajowe rekordy. Mimo tych sukcesów w seniorach zajmował dalsze miejsca, zupełnie sprzeczne z jego ambicjami – szóste, ósme. piąte. Pojechał na olimpiadę – znów poza podium. Zastanawiał się, czy nie rzucić wszystkiego w cholerę. Ale mocno wspierała go żona. Powtarzała: pracuj, pracuj, pracuj. I pracował. W wieku 36 lat pojechał na Igrzyska i przywiózł z Igrzysk złoto… Taki sukces smakuje najbardziej. Po tych Igrzyskach powiedział, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nie ma przepisu na karierę. Przepis to jest na ciasto, na chleb, natomiast zawsze trzeba wiedzieć, czego się chce, jak łatwo zejść z obranej drogi. Nieważne jak dobry jesteś, ważne, jak dobry chcesz być.

Jak Dawid Janczyk, który zaczął z wami treningi.
Sami zawodnicy widzą na przykładzie Dawida, że trzeba dużo nad sobą pracować. Bo jak nie to będą problemy. Patrzą na niego jak się zachowuje, jak wygląda, jak ze szczytu można spaść na dno. Jeżeli Dawid się zaweźmie, odstawi na bok wszystkie używki i będzie chciał pracować, Legia mu pomoże. Ja też mu pomogę, bo wierzę, że da radę. Jeżeli się odbuduje, ma siedem-osiem lat grania przed sobą. Jeżeli natomiast kolejny raz zabłądzi, jest po nim.

Skąd on się w ogóle wziął? To chyba uzasadnione pytanie.
W drodze na któryś mecz wyjazdowy w ramach Ligi Europy padł taki pomysł. Prezes zgodził się wyciągnąć do niego rękę i dać mu czas. Dla mnie z kolei to kolejne wyzwanie z gatunku tych większych.

Kto wie, czy nie większe niż Widzew.
Z Widzewa był jeden telefon, czy jestem zainteresowany. Nie byłem, jeszcze przed świętami dałem prezesowi słowo, że zostaję w Warszawie i biorę drugi zespół. Jest tu dużo do zrobienia. Dobrałem sobie sztab współpracowników, z Krzyśkiem Dębkiem i Grześkiem Szamotulskim na czele. Każdy z nas chce się wykazać, ponieważ mamy świadomość miejsca, w którym pracujemy. I wiesz, co jeszcze mamy? Zapał. Dużo zapału.

Rozmawiał PIOTR JÓŹWIAK


Fot.FotoPyK

Najnowsze

Ekstraklasa

Kędziorek skomentował porażkę z Koroną. „W takim meczu nie ma pozytywów”

Bartosz Lodko
1
Kędziorek skomentował porażkę z Koroną. „W takim meczu nie ma pozytywów”
1 liga

Zagłębie mogło wygrać po raz pierwszy od września, ale wypuściło dwubramkową przewagę

Bartosz Lodko
0
Zagłębie mogło wygrać po raz pierwszy od września, ale wypuściło dwubramkową przewagę

Komentarze

0 komentarzy

Loading...