A my i tak swoje. Uparcie spoglądamy na Litwę z wyższością nauczyciela nad niezbyt pojętym uczniem. Niby mamy do nich niedaleko, więc suche liczby łatwo można by zweryfikować, tyle że jakoś nikomu w Polsce za bardzo się nie chce. Mniej leniwi są natomiast Rumuni, którzy najpierw docenili asysty Jakuba Wilka angażem w Vaslui, a teraz zaprosili Kamila Bilińskiego, ładującego w Wilnie na potęgę, do Dinama Bukareszt. Jeżeli 25-letni Polak przejdzie badania medyczne, zwiąże się umową z piątą drużyną Liga 1.
Nie chodzi nam o to, że Biliński z miejsca stałby się czołową postacią Ekstraklasy. Po prostu głośno się dziwimy. Bo raz, że pozycja napastnika to wciąż towar deficytowy (Lechia) i w kontekście planowanych ruchów transferowych dość pożądany (Górnik, Śląsk), a dwa – gość bez problemów aklimatyzacyjnych i… kontraktu. Od dłuższego czasu zdrowy, co istotne – w rytmie meczowym. Nie trzeba go przytulać czy zapraszać na randki, żeby strzelał. Znikomy stopień ryzyka – aż chciałoby się powiedzieć.
Wiadomo, że liga rumuńska to nie Premier League ani Bundesliga. Mało tego, pewnie nawet tą całą pozaboiskową otoczką ustępuje Ekstraklasie. Tyle że jeżeli oni – znana firma w finansowym kryzysie – biorą go z pocałowaniem w rękę, to co pozostaje nam myśleć? Ł»e pierwszy raz wpadł im w oko, kiedy negocjowali kontrakt?
„Niezbyt radził sobie w Polsce, odbił się na Litwie, więc bierzemy go do Rumunii” – takie hasło to już swego rodzaju transferowy klucz. Nie tylko Wilk i być może teraz Biliński. Pamiętacie drewnianego napastnika Deivydasa Matuleviciusa? W ojczyźnie Hagiego top 5 wśród napastników, a strzelał już nawet w fazie grupowej Ligi Europy… Przypadek?