Wielki powrót Adebayora, czyli Koguty wygrywają mimo taktycznego nihilizmu

redakcja

Autor:redakcja

22 grudnia 2013, 17:35 • 3 min czytania

Zamiast rewelacyjnego Suareza, mieliśmy skutecznego i wszechstronnego Adebayora. W miejsce niezwykłej urody swojaka Kompany‘ego, średnio co kwadrans oglądaliśmy skrajną niezdarność Hooivelda, zwieńczoną sytuacją, w której piłką nabił go Rose. To właśnie Togijczyk, dzięki piłkarskiej uprzejmości Holendra, przesądził o końcowym wyniku, choć bardzo starał mu się dorównać Lallana. Niezły debiut Sherwooda, który przy stanie 0:1 z nerwów nie był w stanie wysiedzieć na ławce rezerwowych i w pierwszej połowie zaliczył przebieżkę po trybunach.
Tymczasowy (do końca sezonu?) trener Kogutów wypadł nieźle, na trzy punkty – można by powiedzieć – gdyby nie chroniczne problemy z organizacją gry. Bo przy tylu dobrych technicznie piłkarzach liczenie na to, że jak już dostarczą piłkę do Adebayora, to jakoś to będzie… Zresztą ustawieniem drużyny pod napastnika całkowicie odpalonego przez zwolnionego Villasa-Boasa, co więcej – przeciw Pochettino, szkoleniowcowi wymienianemu na jednego z docelowych kandydatów do wzięcia roboty na White Hart Lane.

Wielki powrót Adebayora, czyli Koguty wygrywają mimo taktycznego nihilizmu
Reklama

No dobra, na papierze mieliśmy dwóch napastników. Jeden strzelający – trafił jako pierwszy piłkarz z ataku od dokładnie 11 godzin i pięciu minut – oprócz tego cały czas był pod grą, drugi natomiast poruszający się w polu karnym Świętych jak słoń w składzie porcelany. Trzy setki i za każdym razem piłka wyraźnie mijała bramkę. A skoro w pierwszej linii gęściej, brakować musiało jednego zawodnika w środku pola. Takiego, który regulowałby tempo gry czy pozwolił na akcje w trójkącie, kosztem bezpośrednich zagrań do przodu. Takiego Capoue – aż chciałoby się powiedzieć. Tyle że Francuz siedział wygodnie, a kontuzjowanego Dembele zmienił debiutant Bentaleb, wcześniej pracujący razem z Sherwoodem w zespole młodzieżowym.

Jeżeli mielibyśmy z tego meczu wskazać jeden flesz, wyjątkowo wymowny, o którym będziemy pamiętać i za tydzień, i za miesiąc, nasz wybór padłby na pierwszego gola dla Tottenhamu. Piłkę ma Adebayor, rozrzuca ją na lewą flankę na tyle mocno, że Soldado lewym butem zahaczył o przedmieścia Liverpoolu. Po chwili Hiszpan podnosi głowę, patrzy – a w polu karnym nikogo, tylko leniwie wbiegający Togijczyk. Długo się nie zastanawiając, dośrodkował na alibi, ciut za mocno. Gdyby nie cios kung-fu wolej kończący zabawę, wszyscy mówiliby o zupełnym braku pomysłu na grę Kogutów. A że się udało, to i potem było łatwiej…

Reklama

Jedynym spośród piłkarzy gospodarzy, który nie dość, że chciał, to jeszcze potrafił, był Lallana. Najpierw sprytnie przymierzył spoza pola karnego, co wrażenie robiło, ale szału nie ma. Bo szał na St. Mary‘s wybuchł dopiero wtedy, gdy świetnie wymanewrował defensywę londyńczyków, zaprosił zagubionego Llorisa na wycieczkę, po czym odegrał niewidocznemu Lambertowi patelnię, z której skorzystałaby nawet Magda Gessler w butach na obcasie. Lambert oczywiście do siatki wcelował, aczkolwiek niezauważonym pozostał w dalszym ciągu. To po prostu nie był jego show.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama