Jest żywym dowodem na to, że tylko krowa nie zmienia poglądów, ponieważ nikt nie pyta jej o futbol. Aaron Ramsey był już w oczach kibiców talentem najczystszej wody, potem przepłaconą gwiazdeczką, teraz znów mówi się o nim jak o zmarłym – dobrze albo wcale. A przecież ma dopiero 22 lata. Mnóstwo czasu, żeby przeczytać na swój temat 100 opinii i 99 sprostowań.
W tym sezonie obwołano go najbardziej wpływowym pomocnikiem w angielskiej ekstraklasie. Jest drugi w ligowej klasyfikacji asystentów, czwarty pod względem goli. Po raz piąty z rzędu zdobył ostatnio nagrodę piłkarza miesiąca w Arsenalu. Jego zespół rozpoczął sezon w takim stylu, że nawet ostatnia strata pięciu punktów w dwóch meczach nie zepchnęła go z pozycji lidera. Walijczyk gra pomysłowo i na granicy ryzyka w ofensywie, odpowiedzialnie z tyłu. Regularnie zaczął pojawiać się na boisku w miejscach, do których wcześniej tylko zaglądał. Nie jest tajemnicą, że największe zmiany zaszły u niego nie w dryblingu czy wykończeniu akcji, ale w psychice. Po wygranym niedawno meczu z Borussią Dortmund menadżer Arsenalu, Arsene Wenger przytomnie stwierdził: – Rok temu ludzie wmawiali mu, że nie umie strzelać bramek.
– Jest jak nowy transfer! – cieszy się dziś Theo Walcott. Zachwyceni są wszyscy. Co innego chwalić Luisa Suareza, który już w Ajaksie Amsterdam zanotował 49 goli w sezonie, czy Sergio Aguero, czołowego przed laty napastnika hiszpańskiej ligi, a co innego Ramseya, którego statystyki z poprzednich lat mogłyby podnieść samoocenę wielu osobom, ale na pewno nie jemu. Poza tym wiadomo – Suarez to naciągacz i samolub, a o intelektualnej kondycji Aguero najlepiej niech świadczy fakt, że samego siebie nazwał „piłkarskim Che Guevarą”. Ramsey zaś – nieśmiały chłopaczek z Caerphilly, który byłby w stanie przeprosić powietrze za to, że bierze je bez pytania. Kiedy ci dwaj pierwsi przychodzili odpowiednio do Liverpoolu i Manchesteru City jako najdrożsi piłkarze w historii tych drużyn (Suarez był nim tylko jeden dzień), Ramsey do północnego Londynu wjechał limonkowym Fordem Fiestą, mającym na dachu wymalowanąâ€¦. biało-czarną szachownicę. Warto przy tym zaznaczyć, że nie przyszedł na Emirates Stadium prosto z obozu dla uchodźców, tylko z Cardiff City, za prawie 5 milionów funtów.
Arsenal nie był wtedy jedynym chętnym. W kolejce stał Manchester United, który rok wcześniej mógł go mieć za marne 40 tysięcy funtów, ale przez własną opieszałość transferu nie dopiął, oraz Everton. „Rambo” miał fenomenalny piłkarski życiorys jak na 17-latka. Wystąpił w finale FA Cup (przegranym 0:1 z Portsmouth), był też najmłodszym debiutantem w historii Cardiff oraz reprezentacji Walii U-21. Pewnie trafiłby do „Czerwonych Diabłów”, których był kibicem, ale za niepokojący uznał sygnał, iż Ferguson nawet nie pofatygował się do niego osobiście z propozycją. No bo jak to – do Giggsa, rodaka i idola, mógł przyjść w 14. urodziny, a tutaj zdobył się jedynie na telefon? Wakacje ważniejsze? Sir Alex był więc skreślony. Został Moyes, który ugościł chłopaka we własnym domu i Wenger, który wysłał po niego prywatny samolot, żeby mogli się spotkać w Szwajcarii. Problem rozwiązał się sam. Jeśli zabiegają o ciebie Everton i Arsenal, wybierasz zespół, który poza tobą chce też jakieś trofea.
– Przez 20 lat, odkąd odszedłem z Arsenalu, nie poleciłem klubowi żadnego zawodnika. Wyjątek zrobiłem raz. Chodzi o Ramseya – opowiadał po latach Terry Burton, były pracownik „Kanonierów”. – To taki Roy Keane w wersji ofensywnej – zacierał ręce Wenger, choć dziś można śmiało powiedzieć, że gorszego porównania jak do tej pory nie wymyślił. Ramseyowi nikt nie kazał na początku wchodzić w za duże buty. Gdyby ten transfer nadzorował ktoś inny niż Wenger, kibicom zapewne spieszyłoby się bardziej, ale Francuz nauczył ludzi czekać. Skoro dobre wrażenie robili tu piłkarze, co do których wielkich nadziei nie było (Gaela Clichy’ego kupiono z trzecioligowego AS Cannes, Kolo Toure był nieznanym pomocnikiem za 150 tysięcy funtów, a Emmanuel Adebayor pudłował na potęgę w przeciętnym AS Monaco), to tym bardziej mógł chłopak sprzątnięty sprzed nosa Fergusonowi.
Czekaniu położył kres Ryan Shawcross ze Stoke City. Choć nie – czekano dalej, ale już nie na rozkwit talentu, ale dobre wieści ze szpitala. Leżał tam Aaron Ramsey. Wraz z nim złamana kość strzałkowa i poturbowana kość piszczelowa. Dobrze, że chociaż do placówki pofatygowały się razem. Jeszcze wtedy Walijczyk pewnie nie miał sił, by rozmyślać o konsekwencjach okropnego urazu, ale dzień, może dwa później, kiedy nie było już o czym innym dumać, coraz bardziej bolała go nie tylko noga. Trudno było mu się nie załamać. Patrzył poniżej kolana – dramat. Patrzył na bliskich – wymuszone uśmiechy. Patrzył na lekarzy – ciągle bez dobrych wieści. Zamykał oczy – ciemno, ale i tak znacznie bardziej kolorowo, niż po ich otwarciu.
Afera była w Anglii wielka. To był czas, kiedy w Londynie częściej pękały kości niż opłatek przy wigilijnym stole przeciętnej polskiej rodziny. Najpierw był Eduardo da Silva, później Abou Diaby, w końcu padło na Ramseya. Shawcross po całym zajściu nie wytrzymał i schodząc z boiska za czerwoną kartkę zwyczajnie się rozpłakał. Wenger nie wytrzymał nawet bardziej: – To okropne i nie do zaakceptowania. Jeśli tak ma wyglądać futbol, to ja nie chcę w nim uczestniczyć. Jutro pewnie dowiem się z gazet, jakim miłym prywatnie gościem jest Shawcross. To samo było po kontuzji Eduardo.
Dowiedział się nawet więcej – część osób, nie bez odrobiny racji, twierdziła, że obrońce Stoke na czerwoną kartkę tak naprawdę nie zasłużył, ale arbiter bardziej przejął się skutkiem wślizgu niż samą jego oceną. Anglik dostał nawet od Stevena Gerrarda wiadomość: „Zagranie było uczciwe”. Do dziś, choć minęły niemal cztery lata, o sprawie trudno zapomnieć. Człowiek wpisuje w Google „Ryan Shawcross” i trzy z czterech pierwszych propozycji („Aaron Ramsey”, „Arsenal”, „tackle”) przypominają o jego brzemiennym w skutkach wślizgu. Na YouTube.com to samo – nazwisko obrońcy Stoke wstukują tam głównie miłośnicy mocnych wrażeń. Shawcross ma świadomość, że na razie większość kibiców kojarzy go tylko z jednego zagrania.
Powrót Ramseya po dziesięciu miesiącach do gry nie był tak spektakularny, jak choćby wspomnianego Eduardo. Walijczyka wysłano na dwa wypożyczenia – do Nottingham Forest i Cardiff. W tym pierwszym klubie zagrał tylko pięć ligowych meczów, z czego dwa razy wchodził na boisko za… Radosława Majewskiego. – Rozmawialiśmy ze sobą kilka razy, już nie pamiętam o czym. Gadułą czy wielkim wesołkiem to on raczej nie był. Trzymał się głównie z Chrisem Gunterem – opowiada nam „Maja”. – Już wtedy zapowiadał się na dobrego zawodnika, ale żeby jakość szczególnie wybijał na tle reszty chłopaków, to nie mogę powiedzieć. Z piłkarzy, których spotkałem w Nottingham, większe wrażenia zrobił na mnie choćby Andy Reid.
Wenger dziś przyznaje, że prawdziwy powrót Ramseya na boisko nastąpił nie w listopadzie 2010 roku, ale pod koniec ubiegłego sezonu. Ale mówi też, że w pewnym momencie poważnie zastanawiał się, czy chłopaka w meczach na Emirates Stadium nie sadzać na ławce, aby odseparować go od pomroków niezadowolenia własnych kibiców, które tylko wydłużały proces gojenia się pamięci. Gdyby to zrobił – zapewne Ramsey nie byłby w tym miejscu, w którym jest dziś, ani nawet gdzieś blisko. Przecież tylko w ubiegłym sezonie chłopaka upokorzył Chris Coleman, odbierając opaskę kapitańską, a jeszcze w marcu dziennikarze niby z troską pytali: „Czy nie żałujesz, że przyszedłeś do Arsenalu?”.
Mógł przez chwilę żałować. Jako nastolatek biegał świetnie na 800 metrów, był niezłym gimnastykiem, w rugby szło mu znakomicie. Odpowiedział, mimo wszystko, że nie. Dziś nie żałuje nikt. Nawet Piers Morgan, jeden z najbardziej znanych fanów Arsenalu, który na wieść o podpisaniu przez Walijczyka rok temu pięcioletniego kontraktu najchętniej pozbawiłby Wengera Orderu Imperium Brytyjskiego, teraz żartuje: – Po prostu chciałem, by dostał siedmioletnią umowę!
Powoli zbliża się moment, kiedy od szeregowych krytyków Ramsey znów usłyszy, że jednak do niczego się nie nadaje i tak naprawdę cały jego dorobek w tym sezonie to kolejna z fanaberii, na które co jakiś czas pozwala sobie futbol. Dostał zabawki, fajnie, niech się bawi, ale też uważa, żeby ich nie zniszczyć, bo zaraz ktoś zgłosi się po odbiór. Jeden słabszy mecz, drugi, czwarty. Szósty bez asysty, dziewiąty bez gola. Trzy kolejne na ławce. Tak to może wyglądać, a wtedy część z tych, którzy już zdążyli przeprosić za chorobliwy brak cierpliwości, nagle przypomni sobie, że od początku coś przeczuwało. Na szczęście „Rambo” wydaje się być na tyle mądry, żeby głupków nie słuchać. Woli cieszyć się tym, co ma dziś, niż martwić o to, czego może nie mieć jutro.
MARCIN PIECHOTA
https://www.facebook.com/Angliakopie