Pająki o rozmiarach dłoni atakujące z drzew bezbronnych przechodniów. Skorpiony, na które nadepnąć przez przypadek równie łatwo, co w europejskim mieście na kawałek szkła po rozbitej butelce. Czyhające w ciemnych zaułkach węże, od dwumetrowych dusicieli, po małe, ale śmiertelnie jadowite. Do tego dziesiątki chorób tropikalnych, które doprowadzą cię do krwawienia z wszystkich otworów, a potem zabiją. Na deser gangi narkotykowe, w biały dzień urządzające sobie na ulicach regularne bitwy. Taki obraz Manaus kreują niektóre z angielskich dzienników, przekonując, że to otwarte terrarium, centrum przerzutowe heroiny i kokainy, raj wirusologa, a w dodatku miasto spowite aurą równikowych warunków pogodowych, które przeciętnego europejczyka powalą na łopatki. Ale czy Manaus to naprawdę miejsce, w którym bardziej adekwatne byłyby mistrzostwa świata walk kogutów, a chodząc po jego ulicach potrzebujesz oka z tyłu głowy, bo tylko dzięki niemu da się uniknąć pożarcia przez aligatory?

Pewnie przyjemnie postraszyć kibiców wizją gry na dzikim końcu świata, to łatwa do skrojenia sensacja. Ale szybko większość prasowych faktów weryfikuje opinia człowieka, który w owym „piekle na ziemi” mieszka. Chris Westwood jest brytyjskim dziennikarzem i nauczycielem, który z „Sercem Amazonii” związał swój los. – Byłem otoczony przez mordercze zwierzęta. Najwięcej uwagi poświęcałem dziewięciometrowej anakondzie, która przepływała przez płytką, ciemną wodę zaledwie kilka kroków ode mnie. Zastanawiałem się wtedy: ile czasu zajęłoby jej, by mnie zabić? Sekunda? Dwie? Takimi refleksjami zawsze można sobie urozmaicić wizytę we wspaniałym miejskim Zoo – barwnie ironizuje materiały angielskich gazet Westwood. – Mieszkam w Manaus od dwóch lat i nigdy nie widziałem węża, skorpiona czy też tarantuli. Nie mam żadnej tropikalnej choroby, przez cały ten czas raz się przeziębiłem. Szybko mi przeszło, wystarczyło swoje wyleżeć, a całą kurację wesprzeć świeżymi amazońskimi owocami. Nigdy nie zostałem też okradziony, co zdarzyło mi się choćby w Hiszpanii, a powiem więcej: na tutejszych ulicach nigdy nawet nie poczułem zagrożenia. Wolny czas spędzam w restauracjach, na plażach, odwiedzając Teatro Amazonas albo pływając po Encontro das Augas, niezwykłym miejscu, gdzie ciepłe, czarne wody Rio Negro łączą się z zimnymi nurtami Rio Solimoes na złączeniu wód. Wycieczki w głąb dżungli? Proszę bardzo. Może to być zwykła obserwacja zwierząt, canoeing, odwiedziny siedzib amazońskich plemion, ale też coś dla osób szukających zastrzyku adrenaliny, jak choćby wyprawa z wędką na piranie. Nie zapominajmy też o fantastycznej kuchni: nie jadłem nigdy pyszniejszej ryby, niż tambacui, nie jadłem też pyszniejszego owocu, niż tucuma, której jedzenie obecnie to już praktycznie mój nałóg – kończy Westwood na łamach bloga InBrasil2014.
Tak jak z dystansem trzeba było podejść do rewelacji angielskiej prasy, tak i nie należy w pełni kupować sielankowej relacji Brytyjczyka. Bo prawdą jest, że Manaus ma swoje problemy. Przypadkiem nie dostajesz się na jedenaste miejsce listy najniebezpieczniejszych miast świata. W zeszłym roku zabito tutaj 945 osób, ale wśród nich nie uświadczymy przyjezdnych (to dziesiąte najczęściej odwiedzane przez turystów miasto Brazylii), ale osoby zamieszane w związki z narkotykowym biznesem. Niektórzy zwracają uwagę, iż Durban oraz Cape Town również były postrzegane jako miasta toczone przez kryminalną gangrenę, a jednak udało się tam bez większych przeszkód rozegrać mecze finałów. Ale już propozycja Sabino Marquesa, szefa lokalnego więziennictwa, zabrzmiała rozpaczliwie i pokazuje, że skali problemów przestępczych w mieście nie ma co bagatelizować. Zaproponował on bowiem, by po mistrzostwach Arena Amazonas, czyli stadion, na którym rozgrywane będę mecze, przerobić na więzienie. Od razu został zgrillowany na ogniu krytyki brazylijskiej prasy, ale z jego punktu widzenia ten surrealistyczny pomysł ma sens.
– Największe więzienie w Manaus zostało przewidziane na około 300 osób, a obecnie znajduje się w nim 1000 więźniów. Niedługo zamykana jest jedna z mniejszych placówek, a każdego dnia więcej osób zostaje przyjętych do więzień, niż wychodzi poza mury. Gdzie mam umieszczać tych ludzi? Przecież ich nie wypuszczę na ulice – Marques nie unikał wywiadów, bo w jego opinii Arena Amazonas to drogi, niepotrzebny pomnik, a duże więzienie może wyraźnie podnieść poziom bezpieczeństwa ludzi w tutejszych fawelach.
Z tych odmiennych relacji wyłania nam się wizja jednej z najbardziej niezwykłych metropolii świata. Miasto liczące sobie aż 2,5 miliona mieszkańców, ulokowane w środku Amazonii, otoczone tysiącami kilometrów dżungli. Aby dostać się tam samolotem trzeba wydać krocie, dlatego dla większości jedyny sposób na odwiedzenie Manaus to blisko dwutygodniowa podróż statkiem po Amazonce. Gdy już jednak tam dotrzemy, natrafimy nie tylko na atrakcje natury, o których wspominał Westwood, ale również na zabytki rodem z XIX-wiecznej Europy. To pozostałość po czasach boomu handlowego, gdy skarby dżungli, po które zgłosił się świat, musiały przejść przez ręce tutejszych notabli. W swoim czasie, dzięki zasobom naturalnym, Manaus było wręcz jednym z najbogatszych miast świata, o ambicjach rywalizowania z europejskimi metropoliami takimi jak Mediolan czy Paryż. Szybciej od wielu miast starego kontynentu poznało też luksusy elektryfikacji, choć z czasem, gdy złote lata się skończyły, na długie dekady musiały się z nimi pożegnać. Ale gdy karta szła, nie posiadano umiaru. Jeden z historyków badających przeszłość „Paryża tropików” napisał w swojej pracy: „Pod koniec XIX wieku w Manaus każda ekstrawagancja była możliwa. Jeśli jeden finansowy baron kupował niezwykły jacht, drugi robił wszystko, by go zakasować. Instalował wybieg dla lwów w swojej willi, budował basen wypełniony francuskim szampanem, pomysły były szalone, a możliwości nieograniczone”.
Nie są to bynajmniej czcze słowa, czego dowodem Teatro Amazonas, symbol dekadenckiego okresu „Bram Amazonii”. Zbudowane za ponad dziesięć milionów dolarów w 1896 roku, a więc w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze, koszt zamykał się w kilkudziesięciokrotnie większej sumie. Ale dzięki temu w środku dżungli powstał obiekt najwyższej światowej klasy, a Luciano Pavarotti powiedział nawet kiedyś, że to najpiękniejsza opera na świecie.
Choć angielska prasa – cytując przerażonego Roya Hodgsona – przekoloryzowała swoje artykuły, co do jednego wcale się nie myliła. Trudny klimat w Manaus jest faktem i na pewno przyzwyczajenie się do niego będzie trudne. Dlatego selekcjoner Anglików w wywiadach przed losowaniem zapowiadał, że chce uniknąć nie tyle konkretnego rywala, co gry na północy Brazylii. Burmistrz miasta, Artur Virgilio Neto, obraził się na te słowa. Oświadczył, że ma nadzieję by wylosowano Manaus inne reprezentacje, które będą potrafiły docenić uroki jego siedziby, klasyfikując Hodgsona jako gbura bez szacunku dla odmiennej kultury. Ale gdy los skazał Anglików na – jak to określiło Daily Mail – „Rumble in the Jungle” z Włochami, obie strony złagodziły swoje stanowiska. Selekcjoner tłumaczył, że chodziło mu tylko o trudne warunki klimatyczne, a samo Manaus chciał odwiedzić od lat. Zaprosił też Virgilio Neto na treningi Anglików, burmistrz natomiast oficjalnie ogłosił, że Anglicy są bardzo mile widziani i mogą liczyć na wielką gościnność.
W Manaus mają nadzieję, że po mundialu tej gościnności będą chciały zakosztować miliony turystów. To nie jest cel oderwany od rzeczywistości, bo nie ma drugiej potężnej metropolii na świecie, gdzie mógłbyś zakosztować luksusowych dyskotek, plaż i teatrów, światowej klasy zabytków, ale też i egzotycznych atrakcji takich jak pływanie po wodach pełnych piranii. Manaus stoi przed wielką szansą, ma do wygrania swój własny mecz. Jeśli dobrze go rozegra, cały świat usłyszy o jego atutach, a turyści zaleją tutejsze ulice pieniędzmi.








