Ciężko doczepić im metkę „Made in Poland”, skoro w Polsce w żaden sposób nie zaistnieli. Jedni tutaj tylko się urodzili i wychowali, drudzy – nauczyli też podstaw futbolu i postawili pierwsze w profesjonalnym futbolu. Pierwsze prawdziwe wzloty, pierwsze sukcesy i laury spotkały ich jednak po drugiej stronie, poza granicami ojczyzny. Niektórzy dlatego, że jako dzieci wyjechali z rodzicami, inni – że tak naprawdę nikt w kraju nie dostrzegł w nich „tego czegoś”. Słysząc o poważnym zainteresowaniu Benfiki Piotrem Parzyszkiem i transferze, który ponoć jest tylko kwestią czasu, przygotowaliśmy zestawienie tych, których w Polsce nikt właściwie nie znał albo nie wszyscy zdążyli ich poznać. A na obczyźnie znał ich właściwie każdy…
Piotr Parzyszek. W polskiej ekstraklasie (do wyjazdu): 0 meczów. Za granicą (kluby kluczowe): De Graafschap.
Część ludzi usłyszała o nim dopiero teraz. Chwytliwe nagłówki „Młody Polak blisko słynnego klubu” właściwie zawsze przynoszą zamierzony efekt. Zwłaszcza, że w tym przypadku ciężko nazwać to zwykłą plotką i typowym elementem sezonu ogórkowego – tu faktycznie jest coś na rzeczy, więcej niż „coś”. Dla większości tych, którzy kojarzyli go już wcześniej, tak naprawdę wciąż pozostaje zagadką… Jakie są jego największe atuty? W ilu meczach widzieliście go w akcji? W ilu meczach – przyjmując, że w ogóle gdzieś wam przed oczami przemknął – poza kadrą młodzieżową? A ile razy oglądaliście w ogóle drugą ligę holenderską?
No właśnie, druga liga holenderska. Pisaliśmy już kiedyś – przedstawiając długą listę argumentów – dlaczego te rozgrywki należy traktować z przymrużeniem oka. Parzyszek w różnych rozmowach się bronił, mówiąc np. że część zespołów dałaby radę w Ekstraklasie, a w rozmowie z Weszło stwierdził: – Nieraz czytam, nawet w Polsce, jaka ta druga liga holenderska słaba. Wszyscy tak o niej myślą, ale jej mam swoje, inne zdanie. Uważam, że to idealny poziom dla młodego chłopaka, który dopiero zaczyna karierę… Na język cisną nam się jeszcze dwa pytania: czy w tym wszystkim wyjdzie, że rację jednak miał Parzyszek i czy za chwilę nie okaże się on wyrzutem sumienia polskich klubów? Czytaliśmy, że niektórzy byli zainteresowani, ale ok. pół miliona euro okazało się barierą nie do przeskoczenia.
Tomasz Kuszczak. W polskiej ekstraklasie: 0 meczów. Za granicą: Hertha, West Bromwich, Manchester United.
Z Kuszczakiem historia nieco inna – to nie tak, że w Polsce nikt się na nim nie poznał, że gdzieś go odrzucano czy hamowano jego karierę. To on uznał, że wystarczającym hamulcem będzie Polska. – Trenerze, to ja jadę! – miał krzyknąć 16-letni Tomasz do Wojciecha Łazarka, trzasnąć drzwiami szatni i… więcej do niej nie wrócić. Po latach od wyjazdu na testy do trzecioligowca z Niemiec, KFC Uerdingen 05 wspominał: – Wyjechałem, bo szukałem czegoś więcej, a Śląsk był wtedy tylko w słabej polskiej drugiej lidze. Ja natomiast zawsze miałem wysokie aspiracje. Ciągnęło mnie do piłki na najwyższym poziomie i wiedziałem, że jeżeli nie zaryzykuję, to mogę jej nigdy nie spróbować.
To nie była łatwa droga do sukcesu, bo przecież ani w Śląsku nie rozegrał ani jednego oficjalnego meczu, ani w Herthcie nie zadebiutował w Bundeslidze, oglądając przez cztery sezony tego niesamowitego Kiraly’ego, którego spodnie były słynniejsze niż on sam. Kuszczak debiutował w pierwszej reprezentacji, zmieniając Grzegorza Szamotulskiego, a ten w swojej książce poświęcił parę słów i jemu: „Na zgrupowaniach kadry trenowałem też z Tomkiem Kuszczakiem, wtedy młodym i zdeterminowanym chłopakiem, bardzo pewnym swojej wartości. W to, że zrobi dużą karierę, najbardziej wierzył on sam. Już jako szczyl potrafił ustawiać trenera Kazimierskiego w czasie zajęć i żądać takich treningów, jakie uważał za najbardziej potrzebne. Pozytywna jednostka. Z ambicjami, ale… bez chorej ambicji, bez „skuś baba na dziada”, co typowe dla wielu bramkarzy.”
Arkadiusz Radomski. W polskiej ekstraklasie: 2 mecze. Za granicą: Heerenveen, Austria Wiedeń, NEC Nijmegen.
Sam o sobie mówi, że jak dziś jest poukładany, tak poukładany był przez całe życie. Od 14. roku życia był już poza domem i z całych sił postawił na piłkę, od 16. – w związku z obecną żoną. Nie był jak Jacek Krzynówek, który w wieku 23 lat stał w centrum Norymbergii ze łzami w oczach. Radomski miał lat 17, gdy ruszał do Holandii, a za sobą mistrzostwo Europy U-16 i dwa mecze w Lechu Poznań. Nigdy do niego nie pasowało określenie „efektowny”, raczej – „solidny”. Holendrzy to doceniali, w Heerenveen został w pamięci wielu ludzi. – Do dziś, obojętnie kiedy bym tam przyjechał, zawsze jest bilet, poczęstunek, szacunek – mówi (duży wywiad tutaj).
Euzebiusz Smolarek. W polskiej ekstraklasie: 0 meczów. Za granicą: Feyenoord, Borussia Dortmund, Racing Santander.
Historia podobna do Parzyszka, a przynajmniej jej początki – jako dzieciak wyjeżdżał za granicę z rodzicami. Ojciec, świętej pamięci Włodzimierz Smolarek, był piłkarzem najpierw Eintrachtu Frankfurt, później Feyenoordu Rotterdam. Syn zawsze chciał być taki, jak tata. Kiedy nauczyciel w szkole podstawowej pytał uczniów, gdzie chcą w przyszłości pracować, Ebi odpowiadał: na boisku. Kiedy nauczyciel upierał się, że to tylko zabawa i rozrywka, Ebi nie odpuszczał: nieprawda, to praca. – Miałem jasno wytyczony cel od małego i wciąż do niego dążę. Dzieciństwo kojarzy mi się z pracą i dyscypliną. Miałem talent, ale najpierw musiałem ciężko pracować, żeby ktoś to zauważył – przyznał pięć lat temu w rozmowie z „Galą”.
Różnica między Parzyszkiem a Smolarkiem, który do 24. roku życia był w Feyenoordzie, jest jednak taka, że nie było najmniejszych szans, by ten drugi zagrał w Polsce, dopóki… nie znalazł się na potężnym zakręcie.
Jacek Krzynówek. W polskiej ekstraklasie: 44 mecze. Za granicą: FC Nuernberg, Bayer Leverkusen, Wolfsburg.
Dopiero, kiedy skończył karierę, doszedł do wniosku, że nie sądził, iż kiedykolwiek tyle osiągnie. Dwa mundiale, mistrzostwa Europy, Liga Mistrzów, blisko sto meczów w kadrze, wiele lat w Bundeslidze, najwięksi rywale po drugiej stronie. On, chłopak z Chrzanowic, którego Tadeusz Dąbrowski, właściciel RKS Radomsko, od skręcania mebli odesłał na boisko. I którego – kiedy spadał z GKS-em Bełchatów z ligi, z sześcioma golami na koncie (cztery z rzutów karnych) – złapała Norymberga.
Dziesięć lat później Krzynówek w wywiadzie z „Rzeczpospolitą”: – Wyjeżdżając do Niemiec, nie zdawałem sobie sprawy, że zostanę tu aż dziesięć lat. Przyjechałem do Norymbergii i kiedy w centrum miasta czekałem na swojego menedżera, miałem łzy w oczach. Sam siebie pytałem, co ja tu robię. Poznałem przecież superdziewczynę, a zdecydowałem się wyjechać i zaryzykować utratę wszystkiego. (…) Nie wiem, co bym robił, gdybym nie został piłkarzem. Czy rzeczywiście wytrzymałbym w tej stolarni, a potem jedną rozrywką byłoby stanie z butelką piwa w drzwiach sklepu. Chyba nie, bo w ogóle nie lubiłem piwa. Dzięki sobie i ludziom, którym zależało, żeby mi w życiu wyszło, zaszedłem bardzo daleko. Przed wyjazdem do Niemiec grałem w Bełchatowie, mieszkałem w domu z rodzicami i nagle ten wyjazd. Pamiętam nawet odległość, to było 820 kilometrów, dla mnie dystans trudny do wyobrażenia. Nie znałem realiów, języka.
Wojciech Szczęsny. W polskiej ekstraklasie: 0 meczów. Za granicą: Arsenal Londyn.
Czytając fragmenty „Szamo” o Kuszczaku, większość tych słów moglibyśmy odnieść też do Szczęsnego. A zwłaszcza to zdanie: „W to, że zrobi dużą karierę, najbardziej wierzył on sam”. Szczęsny od dawien dawna, niezależnie od tego jak nisko był w hierarchii Arsenalu, opowiadał wszem i wobec, jak to wiele potrafi. I owszem, okazało się, że potrafi. Kiedy był nastolatkiem wiele mówiło się o jego przyszłości w Legii, rodzice Wojtka podpisali nawet umowę pierwokupu z tym klubem. Ale kiedy tylko pojawił się temat wyjazdu do Londynu, 16-letni chłopak wiedział, że tam pojedzie. Pojechał i został. Na miejscu zamieszkał u jednego z piłkarzy i jego rodziców. – Myślałem, że fajniej jest w internacie, z kolegami w tym samym wieku. Ale na przykładzie akademii w Polsce wiem, jak to się kończy. Codziennie się chleje. Angielski system jest skuteczniejszy. Wystarczy wiedzieć, czego się chce – opowiadał w „Rz”.
Tomasz Rząsa. W polskiej ekstraklasie: 44 mecze. Za granicą: Grasshoppers, Feyenoord, Partizan Belgrad.
Pierwsze i jedyne skojarzenie wśród młodszych kibiców: Holandia. Tam spędził blisko dziesięć lat, tam najwięcej osiągnął, tam wyrobił sobie markę. Ale droga do „kraju tulipanów” wcale nie była usłana różami – trochę czasu musiało upłynąć, zanim Rząsa trafił do… De Graafschap właśnie. Przez kilka klubów w Szwajcarii, a przede wszystkim przez Sokół Pniewy, w którym – jeszcze jako napastnik – strzelał dwa gole w Mielcu Wyparle czy ogrywał Legię ze Szczęsnym w bramce.
21-letni Rząsa przy okazji wyjazdu za granicę wywołał gigantyczną burzę (dziś do odszukania w internetowych archiwach „GW”). Najpierw rzecznik prasowy Sokoła przekazał PAP informację, że piłkarz został sprzedany za 800 tysięcy marek do FC Nantes, ówczesnego lidera ligi francuskiej. Kilka dni później klub ten transfer zdementował, Rząsa przyznał, że niespecjalnie ma ochotę tam jechać, więc… nie zjawił się na jednym z treningów Sokoła i zameldował w Grasshoppers Zurych. Zarząd Sokoła chłopaka na pół roku zawiesił, wnioskował w PZPN o dodatkową karę, ale ostatecznie ze Szwajcarami dogadał się i tak: 330 tysięcy marek plus bonusy… Osiem lat później Rząsa, już jako piłkarz Feyenoordu, sięgnął po Puchar UEFA. Spróbujcie go spytać, czy czegoś żałuje.
Krzysztof Nowak. W polskiej ekstraklasie: 70 meczów. Za granicą: Atletico Paranaense, Wolsfburg.
Jego trenerzy zawsze mówili: z dobry warunkami fizycznymi, świetną techniką i dużymi perspektywami. Ważniejsze okazało się jednak to, co mieli do powiedzenia o nim jako człowieku – że był sumiennym, porządnym, silnym człowiekiem. Silnym, który w walce z ciężką chorobą – jak się później okazało, nieuleczalną – od samego początku stał na straconej pozycji. Walczył przez ponad cztery lata, ale najważniejszy mecz w życiu był nie do wygrania. Odszedł z tego świata w wieku 29 lat.
Piłkarsko była to kariera krótka, aczkolwiek imponująca. Najpierw próbował zakotwiczyć w Grecji po pobycie w Tychach, potem – po jednym meczu w Legii – był pierwszym obok Mariusza Piekarskiego Polakiem w lidze brazylijskiej. Gdy był już w Wolfsburgu, biegał na plecach z „dziesiątką”. Gdy „Kicker” analizował najlepszych środkowych pomocników Bundesligi, Nowaka stawiał w czołówce, nad Ballackiem. Gdyby nie ten złośliwy wirus, gdyby nie ta pieprzona choroba, która sprawiła, że jedyne czego pragnął to normalnego poruszania się, to zostałby – tutaj nikt nie ma wątpliwości – wielkim piłkarzem.
Przemysław Tytoń. W polskiej ekstraklasie: 20 meczów. Za granicą: Roda Kerkrade, PSV Eindhoven.
Jeśli ktoś zapamiętał go jeszcze z ligi polskiej, to chyba tylko dlatego, że właściwie za każdym razem, gdy stawał w bramce, mógł kręcić głową: niedobrze, będzie wpierdol… A to trójka od Pogoni i Lecha, a to piątka od Arki i Widzewa (u siebie!), a to szóstka od Bełchatowa, z czego akurat on przyjął „tylko” połowę. To był sezon, kiedy ekstraklasa była Orange Ekstraklasą, Zagłębie zostawało mistrzem, a przed Tytoniem biegali Andruszczak, Nikitović, Sandulović, Golem i inni. Skończyło się to tak, że Łęczna straciła zdecydowanie najwięcej goli w lidze, a między słupkami stali na zmianę 19-letni Przemek i dwa lata starszy Leciejewski. Kto mógł wówczas spodziewać się, że to jest sezon, który odmieni życie Tytonia i da przepustkę do Holandii? No właśnie. Zwłaszcza, że to była historia od Leciejewskiego… do Isakssona.
Tomasz Iwan. W polskiej ekstraklasie: 58 meczów. Za granicą: Feyenoord, PSV Eindhoven, Austria Wiedeń.
I znów w roli głównej występują Holendrzy, którzy wypatrzyli na polskim terenie 23-letniego pomocnika, który w znacznym stopniu pomógł Warcie Poznań uniknąć spadku. Mało chyba kto spodziewał się, że już w pierwszym sezonie w Holandii będzie w „najlepszej jedenastce ligi”, z Kluivertem, Davidsem i Rijkardem. Momentalnie chcieli go najwięksi – i Feyenoord, i PSV – on wybrał ten pierwszy klub, a potem został sprzedany do tego drugiego. Za ponad trzy miliony dolarów.
– W życiu zawsze kierowałem się dewizą małych kroków. Wyjechałem z Ustki dość późno, bo dopiero w wieku dziewiętnastu lat, ale najpierw za wszelką cenę chciałem zdać maturę. Chodząc do szkoły średniej często omijałem więc imprezy, nawet moja ówczesna dziewczyna, a później żona śmiała się ze mnie i mówiła, że nic nie będę miał z tej piłki. (…)W PSV Eindhoven czy Feyenoordzie, przy wielkiej konkurencji selekcja następowała na każdym treningu. Jak byłem w Lechu to konkurencja była mała, a wtedy spada motywacja, łańcuch się zamyka, a na koniec Wisła odpada z Azerami w pucharach. Bolączka cywilizacyjna, podawanie wszystkiego w życiu na tacy, to nigdy nie ukształtuje charakteru – mówił „Magazynowi Futbol”.
Jerzy Dudek. W polskiej ekstraklasie: 15 meczów. Za granicą: Feyenoord, Liverpool, Real Madryt.
Mieliśmy z nim pewien problem, bo przecież Dudek w momencie wyjazdu z Polski za anonima w żadnym wypadku nie uchodził. Mówiło się wtedy o nim wiele, dostał się do reprezentacji kraju, jednak wtedy w niej jeszcze nie zadebiutował. Mimo 23 lat na karku, dopiero rozgrywał swoją pierwszą rundę na najwyższym szczeblu krajowym.
O Dudku napisano i powiedziano już tyle, że chyba nie ma sensu się powtarzać. Zwróciło naszą uwagę jednak to, że w Internecie można znaleźć fragmenty książki „Boży Doping”, a tam o wierze i początkach w Feyenoordzie opowiada właśnie Dudek: – Miałem także chwile zwątpienia, kiedy po przyjeździe do Holandii nie grałem przez rok. To był chyba najtrudniejszy okres w moim życiu. Nie znaliśmy języka, Mirela była w ciąży, a ja nie potrafiłem znaleźć swojego miejsca w drużynie. Ale – nie wstydzę się tego powiedzieć – ten trudny okres udało mi się przetrwać dzięki Bogu.
PIOTR TOMASIK