Było trochę szyderstw, było sporo kpiących uwag, że wielkie są tylko z nazwy, że bez kibiców gości to nie derby, że u jednych bieda, u drugich nędza. A potem wkroczył na murawę Filip Starzyński i pokazał, że „Wielkie Derby Śląska” jeszcze nie zginęły, że na okrągły, setny mecz między Ruchem a Górnikiem da się zrobić coś wyjątkowego i nie mówimy tu wyłącznie o fajerwerkach kibiców Ruchu Chorzów. Gol rundy? Gol sezonu? Dziś to właśnie „Figo” sprawił, że derby możemy nazwać wielkimi. Trafienie, później asysta, dyrygowanie, kreowanie, nawet te próby strzałów z pierwszej połowy.
To w głównej mierze dzięki niemu (i fatalnej skuteczności piłkarzy Górnika) wieczór zaliczymy do udanych, ale co ważniejsze – ciekawych. Ale pewnie nie byłoby zachwytów nad jego grą, gdyby Zachara nieco szybciej zorientował się, że Mączyński właśnie rzucił mu podanie życia. Pewnie nie byłoby tylu emocji w końcówce, gdyby Nakoulma odnotował, że z szóstego metra do bramki jest dość blisko, co raczej wyklucza uderzanie za pomocą starego i dobrego „siła razy ramię”. Górnik miał Ruch na talerzu, więcej, Ruch był już pokrojony, w plastrach, z pogubionym Surmą (Madej objechał go jakby ścigał się z kulawym), z niezbyt groźnym Kuświkiem. Brakowało jednak tego ostatecznego rozwiązania, tej kropeczki nad już obrysowaną literą. A w miarę upływu minut, gdy Górnik zastanawiał się w jaki sposób zakończyć i upokorzyć przeciwnika – coraz częściej pod poprzeczką zmuszony był latać Steinbors.
Jasne, nie ma co wieszać psów na podopiecznych Wieczorka – w końcu oni również zagrali kawał porządnej piłki, szczególnie w pierwszej połowie, ale porządna piłka wystarczyła wyłącznie na 70 minut prowadzenia. Potem futbolówkę w odległości czternastu kilometrów od bramki ustawił sobie Starzyński i huknął ją tak, że Steinbors zatęsknił do łotewskich pól ziemniaczanych.
Dalsza część spotkania była konsekwencją właśnie tego huknięcia. Po golu Starzyńskiego z kolan podnieśliby się nawet sparaliżowani, a co dopiero takie ambitne chłopy jak Stawarczyk czy Kuświk. Szkoda trochę Nakoulmy, szkoda Olkowskiego, szkoda przede wszystkim Sobolewskiego i Madeja, którzy grali naprawdę przyzwoity mecz – ale niestety, nawet najbardziej elokwentny i kochany romantyk nie zaliczy, gdy podczas jego niezdecydowanego rozmyślania w kolejkę wepchnie się pewny siebie gangster. A gdy gangster ma jeszcze ksywkę „Figo”…

Zresztą, dobre derby zapowiadał już wcześniejszy świetny mecz, starcie Pogoni z Jagiellonią, które w pierwszej połowie mogło wywołać u słabszych widzów napady epilepsji. Z lewej na prawą, z prawej na lewą, środkiem, bokiem, z powrotem – wszystko w tempie konkretnego drum`n`bassu. Zresztą, już sam rozstaw graczy na murawie musiał gwarantować emocje – z jednej strony Robak, czy Akahoshi, z drugiej Quintana i Piątkowski.
Każdy z nich mógł zostać bohaterem. Robak i Piątkowski zgodnie zmarnowali po setce, a Akahoshi w dogodnej sytuacji z kilku metrów postanowił wywalczyć rzut rożny. Gdyby z kolei wszędobylski ostatnio Ksawery zawiał ciut mocniej, piłka po odbiciu się od wielkiej jak przęsło od mostu Poniatowskiego nogi Ukaha, wpadłaby do bramki Jagiellonii, w związku z czym Nigeryjczyk do zdobytej bramki dołożyłby niezbyt zgrabnego swojaka. I mimo że w drugiej połowie nie oglądaliśmy już tak wielu stuprocentowych okazji, mimo że poziom piłkarski wyraźnie siadł, trudno nam było oderwać oczy od telewizora.
Gospodarze jesienią wyróżniają się konsekwencją taktyczną. Umiejętnie stosują pressing, dzięki czemu wysoko odbierają piłkę, co przekłada się na świetne liczby Akahoshiego. Jagiellonia natomiast, od kiedy prowadzi ją Stokowiec, za wszelką cenę próbuje budować atak pozycyjny od tyłu. Często korzysta na tym szukający wolnych przestrzeni Quintana. To właśnie Japończyk i Hiszpan, dzielnie wspierani przez swoich „pomocników” – Murayamę i Plizgę, mieli być gwarancją tego, że w obu drużynach z przodu będzie się działo. O ile liderzy nie zawiedli, zgarniając po asyście, tego samego nie możemy powiedzieć na temat Murayamy i Plizgi. Dziś raczej poza grą, widoczni jedynie przy przybijaniu sobie piątek na początku i końcu spotkania. Zero pożytku, zero jakiegokolwiek zagrożenia. Szła akcja za akcją, lecz mecz toczył się jakby bez nich. Karty rozdawali inni.
Lewandowski, który przytomnie zamknął akcję, po której Pogoń wyszła na prowadzenie. W zasadzie moglibyśmy napisać, że 21-latek tym występem zaklepał sobie miejsce w kadrze na zgrupowanie ligowców w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, tyle że… Gdyby lepiej przymierzył Piątkowski (a każdy inny snajper raczej by to zrobił), Lewandowski musiałby tę bramkę wziąć na siebie. Zagapił się, jak junior gubiąc linię spalonego…
Fajnie oglądało się również dwóch wyrobników ze środka pola. Dziś i Pazdan, i Rogalski mieli po kilkanaście przechwytów, czyścili niczym odkurzacze, a co więcej – z łatwością przemieszczają się między formacjami, dzięki czemu cały czas utrzymywało się tak szybkie tempo. Rogalski groźnie strzelał z dystansu, Pazdan inicjował ataki. Od tej strony ich nie znaliśmy, pewnie zresztą sami siebie od tej strony nie znali.
Podział punktów mimo wszystko zasłużony. Jedyną niepokojącą wiadomością dla Wdowczyka jest fakt, że Portowcy już piąty raz z rzędu wychodzili na prowadzenie, z czego jednak – koniec końców – wygrać się nie udało. Cóż, nie wiesz, jak grać z Pogonią? Najpierw daj jej strzelić gola, a później kombinować będzie ci o wiele łatwiej…

Na koniec zostawiliśmy sobie to, co zdecydowanie najlepsze. Mecz Widzewa ze Śląskiem, jakby stworzony dla nas. Rozegrany wyłącznie po to, by wytężyć naszą wyobraźnię, by sprawdzić nasze słownictwo i przetestować wytrzymałość. Spotkanie z kategorii tych, których nie da się opisać bez użycia wulgaryzmów, niesmacznych porównań i grymasów obrzydzenia.
Widzew miał najgroźniejszą sytuację po strzale Ostrowskiego, który trafił w spojenie słupka z poprzeczką własnej bramki po równie przypadkowym zagraniu któregoś z partnerów. Strzały celne? Dwa, w tym ten Stevanovicia, który po interwencji Mielcarza wylądował na poprzeczce. Jedyna nadzieja na… cokolwiek? Cokolwiek, co mogłoby rozgrzać kibiców, cokolwiek, co oderwałoby ich od wojny na śnieżki, cokolwiek, co zmyłoby z nas uczucie brudu, wywołane tym świętokradczym i obrazoburczym happeningiem? Chyba Mielcarz, który mógł odwalić jakiś kabaret, ale niestety, nawet tego się nie doczekaliśmy.
Stanislav Levy pieprzył coś o stuprocentowych sytuacjach Śląska, ale naszym zdaniem gdy obejrzy ten mecz jeszcze raz, zwoła specjalną konferencję prasową, na której przeprosi za swoje słowa, grę swojego zespołu i fakt, że w ogóle uczestniczył w czymś takim. Rację mieli ci, którzy apel Grzegorza Waraneckiego na Facebooku („Proszę o pełny stadion dla mnie, nie dla Cacka”) potraktowali jako nakłanianie do czynów niemoralnych.
Kibiców ostatecznie było koło dwóch tysięcy, z transparentami: „Budujemy Wielki Widzew!?” oraz „Cacek pora na decyzję!! Ratujesz klub czy kończysz misję!?”. Oba doskonale współgrały z obrazem pustych trybun, sfrustrowanych garstek kibiców oglądających wyjątkową padlinę oraz piłkarzy niezadowolonych, że wygoniono ich na lodowisko, gdy w telewizji lecą powtórki „Mam talent”. Gdyby nie szybko podane antidotum w postaci dwóch kolejnych spotkań – moglibyśmy tego nie przeżyć.
