Reklama

Ryszard Wieczorek: Nigdy nie pomyślałem: nie umiesz, jesteś za słaby

redakcja

Autor:redakcja

05 grudnia 2013, 21:54 • 21 min czytania 0 komentarzy

– Piłka nożna zawsze się obroni. Obierając sobie jakiś kierunek, ciężko pracując i będąc konsekwentnym, można pokonać różne trudności. I z tego założenia wychodziłem też wtedy, gdy było ciężko. Cokolwiek się działo, próbowałem sobie udowadniać, że niepowodzenia po drodze nie do końca były moją winą (…) Szukałem problemu u siebie, ale jakoś nigdy mi nie wychodziło z tego: „kurcze, ty chyba jesteś za słaby, nie potrafisz – mówi w obszernym wywiadzie dla Weszło Ryszard Wieczorek, który po kilkuletnim niebycie wraca do Ekstraklasy w roli trenera Górnika Zabrze. Z dużą pewnością siebie, nie mając sobie wiele do zarzucenia za poprzednie ekstraklasowe przygody.

Ryszard Wieczorek: Nigdy nie pomyślałem: nie umiesz, jesteś za słaby

Powiedział pan w jednym z wywiadów, że po meczu długo nie może wrócić do normalnego świata, „wyjść” z przeżywanych emocji. Nie wiem, czy mam się obawiać. Terminarz narzucił wysokie tempo.
– Emocje zawsze po pewnym czasie spadają. Różnie to się odbywa. Najczęściej na drugi dzień, kiedy możemy sobie wstępnie mecz przeanalizować. Wejść do szatni i sprawdzić jaki jest stan zdrowotny, czy zespół się – kolokwialnie mówiąc – uśmiecha. Wiadomo, że po wygranym częściej. Ale to zawsze jest ten moment, w którym trzeba drużynę pozbierać. Pierwszy kontakt jest najważniejszy. Pierwsze 24 godziny. Nie tylko dla zdrowotności zawodników, gojenia ran i usuwania skutków zmęczenia…

Ale też od strony mentalnej.
– Ona jest najważniejsza. Zejście do szatni po meczu z Piastem, pierwszy kontakt z zespołem, który przegrał ważne spotkanie – to są niesamowicie ważne momenty, w których trener musi reagować. Niekiedy aż się czuje mobilizację już na następny mecz, a niekiedy jest ciężko.

Jak to wygląda dzisiaj, po Widzewie, tuż przed derbami z Ruchem?
– Wszystko jest ok. Za wyjątkiem problemów zdrowotnych, ale one ciągną się już od jakiegoś czasu. Od strony mentalnej szatnia wygląda zupełnie inaczej niż po meczu z Piastem…

To akurat nic dziwnego – różnica wyniku.
– Naturalne, chociaż ja wyznaję zasadę, że nie można popadać ze skrajności w skrajność. Ta sinusoida nie może być zbyt duża, od euforii do mentalnego dołka, ani w drugą stronę. Ł»yjąc dwa, trzy dni w tym amoku szczęśliwości można łatwo dostać obuchem w głowę.

Reklama

Piłkarze Górnika przyznają, że Nawałka po sukcesie momentalnie tonował nastroje.
– W sporcie trzeba umieć się dostosować. I cieszyć się też trzeba umieć. Piłka nożna to piękny zawód, który ma swoje trudy, wyrzeczenia. Dlatego radość po dobrym wyniku musi mieć miejsce.

Czy to szybkie tempo, w które weszła teraz liga, fakt, że musicie grać co trzy dni, to wszystko pomaga tuż po objęciu zespołu, przeszkadza, czy nie ma to żadnego znaczenia?
– Dla mnie nie ma problemu. Człowiek już te wszystkie tematy w życiu przerabiał. I powołań do reprezentacji, i absencji zawodników. Przecież kiedy Górnik objąłem, przez dwa tygodnie miałem kontakt z zespołem bez pięciu kadrowiczów. To był pewien kłopot, ale przynajmniej mogłem się zająć zapleczem. Tempo mi nie przeszkadza. Piłkarze wolą grać niż trenować, zadaniem sztabu jest ich przygotować.

Ile osób z dawnego sztabu Nawałki ma pan dziś w swoim?
– Marcin Prasoł, który u Adama Nawałki był analitykiem, teraz jest drugim trenerem. Mam też cały sztab medyczny, razem z trenerem przygotowania motorycznego. W miejsce Bogdana Zajaca doszedł młody trener Kamil Kanclerz, który jest teraz trzecim, a w miejsce Jarosława Tkocza wzięliśmy Matiego Sławika.

Przejmowanie zespołu po Nawałce to komfort? A może bardziej przeszkoda?
– W jakim sensie przeszkoda?

Utrudnienie. Wytworzyła się tu w Zabrzu pewna, może to za duże słowo, legenda Nawałki…
– Powiem tak, jak powiedziałem to prezesowi i władzom miasta. Czy jakikolwiek inny trener miałby tu teraz łatwiej czy trudniej? Obojętnie kto byłby na moim miejscu, musiałby się mierzyć z tym samym. Nie da się uciec od tego, że trener Nawałka pracował w Zabrzu cztery lata. Rzadko zdarza się, że przejmuje się drużynę po trenerze, który trafił jeszcze wyżej, bo do reprezentacji. Częściej przejmuje się zespół w kryzysie. Z jednej strony to komfort, z drugiej pułapka. Ale ja teraz nie mogę przeprowadzać rewolucji, tylko zrobić wszystko, żeby pewien standard utrzymać, ale też próbować ruszyć jeszcze mocniej do przodu. Jest tu grupa zawodników, która poczuła krew, która ma nadzieję, że nowy trener będzie innym okiem na nich spoglądał. Już w pierwszym meczu były tego widoczne ślady. Choćby wejście Bartka Iwana, który miał trzy okazje bramkowe. Albo Łuczaka z Widzewem, który też strzelił gola. Albo Małkowskiego, który przez jakiś czas siedział na ławce, a teraz musiał wskoczyć w miejsce Kosznika.

Kiedy odchodził Nawałka, pojawiały się głosy, że grunt to niczego tutaj nie zepsuć. Czy to nie przesada? Umówmy się – Wieczorek nie obejmuje żadnego doskonałego „samograja”.
– Przesada. Co to znaczy „nie zepsuć?”. Oczywiście, że do tej pory mówiło się o Górniku, że jest to autorski zespół Adama Nawałki, ale mam nadzieję, że niedługo będzie się mówiło o autorskim zespole Ryszarda Wieczorka. Nie przewiduję żadnego syndromu poprzednika, chociaż to wszystko zależy od ludzi. Mam nadzieję, że ja też dostanę czas, żeby wzmocnić ten zespół swoimi pomysłami.

Reklama

Nawałka miał bardzo dobre kontakty z prezydent Zabrza Mańką-Szulik. A pan?
– Nie narzekam. Pracowałem tu cztery lata temu, środowisko jest mi znane. Póki co jest jeszcze za wcześnie, żeby mówić o ewentualnych problemach. Na razie mogę wypowiadać się tylko o szatni, a tu mam jeden podstawowy problem – zdrowotny. Szczególnie w temacie środkowych obrońców i Rafała Kosznika. Kłopot jest z Danchem, Magierą, Augustynem, Gancarczykiem. Długo można wyliczać.

Przed sezonem zestaw obrońców Łukasiewicz – Sobolewski – Małkowski był nie do pomyślenia. A tak właśnie zagraliście z Widzewem. Z podstawy został wyłącznie Olkowski.
– Co zrobić. Na lewej obronie – z Magierą, Kosznikiem i Gancarczykiem – był tu wielki potencjał, a teraz nie ma z nich ani jednego. Wypada tylko się cieszyć, że może ich zastąpić Maciek Małkowski albo że Radek Sobolewski jest w stanie z powodzeniem zejść do środka obrony.

Prowadząc ROW Rybnik grał pan trójką obrońców. Przynajmniej przez jakiś czas.
– Tak, w drugiej lidze.

Ł»artowaliście, że Muszalik jest waszym Pirlo.
– Nawet nie tyle żartowaliśmy… Właśnie tak to było analizowane, bo piłkarz jest często wzrokowcem. Swego czasu pokazywałem drużynie dużo wycinków z meczów Juventusu, który bardzo fajnie grał wtedy w Lidze Mistrzów. Oglądaliśmy konkretne fragmenty, samemu przygotowując się na tym taktycznie. Później ćwiczyliśmy to na boisku i realizowaliśmy podczas meczów. Z całkiem niezłym skutkiem. Podstawowa różnica była taka, że Juventus grał dwójką napastników, a ja grałem jednym.

Czyli Llorente i Teveza w Rybniku nie udało się znaleźć.
– Miałem wielu dobrych pomocników, co wiązało się z możliwościami. Fajnie nam zaskoczyło. Zimą, jak robiliśmy awans, doszedł jeszcze Błażej Radler i też świetnie wpasował się w nasza trójkę obronną.

A dlaczego akurat Juventus?
– Pasował mi jego sposób gry. Juventus nie grał po włosku. Dosyć wysoko, agresywnie na połowie rywala. Bardzo dużo czasu poświęciliśmy na przykład meczowi przeciwko Manchesterowi City.

Czy same założenia taktyczne, bo nie mówię przecież o umiejętnościach, da się w ogóle w ten sposób przełożyć jeden do jeden na warunki Rybnika, na warunki drugiej ligi?
– Jeden do jeden nie. Chodziło bardziej o pomysł i organizację gry. W drugiej lidze w 90 procentach meczów byliśmy skazani na grę atakiem pozycyjnym, wszystkie zespoły cofały się na własną połowę. A ja wyznaję zasadę, że piłka nożna to jest gra polegająca na konstruowaniu, tworzeniu, a nie przeszkadzaniu. Byliśmy poukładani taktycznie. Wysocy obrońcy, zbierający większość górnych piłek, dosyć ciekawa druga linia i skrajni obrońcy, którzy często grali jako skrzydłowi.

Dlaczego mieliśmy nie wzorować się na najlepszych?

W Górniku, po opanowaniu kontuzji, jest materiał, żeby zagrać trójką środkowych?
– Mając do dyspozycji wszystkich obrońców, jest to kwestia do przemyślenia. Danch, Szeweluchin, Augustyn – z dobrym timingiem, rozegraniem, wyprowadzeniem piłki. Na pewno.

Olkowski nawet teraz gra takiego pół-pomocnika.
– On idealnie pasuje. Bardzo lubi grę do przodu. Czasem zapomina o defensywie albo przez swoje zaangażowanie nie jest w stanie być wszędzie, ale jego gra ofensywna jest na bardzo wysokim poziomie. Przy grze trójką stoperów byłby lepiej asekurowany. Dlatego kto wie, co będzie w przyszłości.

Olkowski jest dziś najefektowniej grającym prawym obrońcą w tej lidze, choć mam wątpliwości, czy jest przy tym najlepszym obrońcą – w podstawowym tego słowa znaczeniu.
– Najefektowniej grającym? Paweł jest przede wszystkim EFEKTYWNY. Robi dla Górnika masę dobrego. Ale oczywiście, tak jak każdy zawodnik, ma swoje słabsze obszary, nad którymi musimy pracować.

Niedawno w wywiadzie dla Przeglądu Sportowego powiedział pan, że bierze na siebie odpowiedzialność wychowywania zawodników także pod kątem reprezentacji…
– Jestem trenerem zespołu ligowego, siłą rzeczy muszę współpracować z selekcjonerem. Dlatego jeśli trener Adam Nawałka będzie grał w kadrze 1-4-2-3-1, to ja na tę chwilę – powtarzam: na tę chwilę – nie mam podstaw do zmieniania systemu, mając grupę zawodników do tej kadry powoływanych.

Spokojnie, na razie zostali powołani raz. Utrzymają się?
– Sądzę, że będą w dalszym ciągu sprawdzani. Może raz jeden, raz drugi, ale jestem przekonany, że będą. Pierwszy mecz o punkty ta reprezentacja zagra dopiero za rok, to jeszcze nie jest gotowa drużyna, dlatego podejrzewam, że tych prób jeszcze parę się odbędzie.

W tym samym wywiadzie powiedział pan, że ma coś z hazardzisty. Lubi ryzyko. Przejęcie Górnika ma w sobie jakikolwiek element ryzyka? Odwagi trenera? Po zaliczeniu tego niechlubnego hat-tricka w Górniku, Odrze i Piaście, niewiele ma pan do stracenia. Wieczorek trochę wypadł z obiegu.
– Myli pan pojęcia. Dlaczego pan mówi, że Górnik był niepowodzeniem?

A był sukcesem?
– Trzeba znać fakty.

Prezesi innych klubów też niekoniecznie je znają, mogą oceniać przez pryzmat końcowego efektu.
– Wie pan, ja nie jestem człowiekiem, który by się afiszował i rozsyłał sprostowania do wszystkich redakcji w tym kraju, ale dziennikarze niestety mają jakiś dziwny dar upraszczania różnych spraw… Moje pytanie jest takie: czy gdybym nie przejął kilka lat temu na przykład Piasta Gliwice, czy teraz byłbym lepszym trenerem? Myślę, że byłbym jeszcze słabszym. Bo każda porażka trenera wzmacnia.

Na pewno uczy. Ale czy zawsze wzmacnia?
– I uczy, i wzmacnia. Nie ma trenera, który by w życiu nie został zwolniony.

Ale wracając do sytuacji z Piasta: kiedy przejmowałem ten zespół wiedziałem, że wcześniej odmówiło mu około dziesięciu trenerów. Myśleli: „a nie, bo może spadnę. Zapisze sobie degradację w CV” i rezygnowali. Ja, będąc trochę hazardzistą, propozycję przyjąłem. Drużyna przed moim przyjściem w 11 meczach zdobyła 3 punkty. Ja w 10 meczach zrobiłem 10 punktów. Wszyscy byli zrezygnowani, prawie pewni spadku. Próbowałem ich natchnąć. W umowie miałem jeszcze opcję rocznej współpracy, czyli ewentualnego powrotu do Ekstraklasy. Ale potoczyło się inaczej. O polsku…

Miał pan żal o sposób rozstania.
– Wykorzystano fakt, że nie miałem ustalonych warunków finansowych na kolejny sezon. Siedzieliśmy z prezesem przy stoliku, dogadaliśmy się, że przy utrzymaniu będę miał warunki X, a w przypadku spadku warunki Y, ale nie zostało to zapisane w kontrakcie. Jestem człowiekiem, ufnym, honorowym, ale potem okazało się, że jak cyferek nie ma na papierze, to honor ma niewiele do rzeczy.

To znaczy?
– To znaczy, że klub wykorzystał przepis mówiący o tym, że warunki finansowe muszą być spisane na umowie, mimo że kontrakt obowiązywał jeszcze przez rok. Samo nasze ustalenie o kontynuowaniu współpracy, po spadku, nie było widocznie w myśl przepisów wiążące.

Piłkarze Piasta też nie chcieli z panem pracować. Pojawiały się takie głosy. Dlaczego?
– Trzeba by zapytać piłkarzy z Piasta, ale nie sądzę, żeby to były dokładnie ich słowa. Nie wyobrażam sobie, żeby zawodnik po dziesięciu meczach, dwóch miesiącach współpracy, w których nie mógł nawet w pełni poznać moich metod treningowych, mógł nie chcieć dalej pracować.

Może jednak. Niejednego trenera już drużyny zwalniały.
– W Piaście problem był przede wszystkim taki, że rozpoczęła się polityczna rozgrywka. Nastąpiła zmiana prezesa, szatnia się podzieliła, część była za jedną opcją, część za drugą. Część zawodników z pierwszego rozdania, część już z następnego. Skomplikowane. Bo piłkarsko ten zespół przecież był niezły. No, za wyjątkiem problemu z bramkarzami, których praktycznie nie mieliśmy i w konsekwencji do bramki musiał wejść młody Kasprzik, niskiego wzrostu, któremu Paweł Brożek strzelał gole nad głową.

Kwapisz ponoć nie wylewał za kołnierz.
– Był problem dyscyplinarny, to prawda. Dziś już nie ma do czego wracać, chociaż efekt był taki, że między innymi przez problemy w bramce spadliśmy z ligi.

Uważa pan, że jest niesprawiedliwie oceniany jako trener.
– Nie chodzę po ludziach, nie płaczę, ale jak rozmawiamy to próbuję tłumaczyć. Ludzie pamiętają spadek z Piastem Gliwice, ale niestety niewielu pamięta jak na przykład młody trener Wieczorek wziął przeciętną Odrę Wodzisław i dwa razy zajął z nią w lidze piąte miejsce.

Tak to już jest w zawodzie trenera, że to co świeższe czasowo, wypływa na wierzch, wpływa na ocenę. Do tego nie należy pan do tych, którzy chodzą po studiach telewizyjnych, błyszczą, sami się promują.
– Są eksperci i „eksperci”. Ja jestem praktykiem. Lubię wiedzieć co z czego wynika – taktyka, fizjologia, przygotowanie fizyczne. Mam na ten temat pewną wiedzę, na tyle dużą, żeby móc porozmawiać ze specjalistami. Czasem jak oglądam w telewizji, to różnie z tymi ekspertami bywa – jak mówią, co mówią i co pokazują na ekranie. Ale nie chce oceniać innych trenerów, którzy się tym zajmują.

Ta otoczka nieraz pomaga się dobrze sprzedać. O ile ktoś potrafi.
– Gdybym dostawał jakieś propozycje, pewnie rozważyłbym jak do tego podejść. Czy się udzielać, czy nie udzielać. Jestem przygotowany na to, że praca trenera, szczególnie na poziomie Ekstraklasy, wiąże się z medialną otoczką, ale nigdy w tym kierunku specjalnie, na siłę nie szedłem.

Musiał pan w ostatnich latach odczuć, że o Wieczorku robi się cicho, powoli się zapomina.
– Znowu musielibyśmy się boksować, wracać do całej genezy, od Górnika począwszy…

Nie ma problemu. Trochę się pan oburzył, kiedy zaliczyłem go do serii niepowodzeń.
– Trzeba by zacząć od tego, jak przejmowałem zespół Górnika. Słyszałem wtedy długofalowe plany związane z osiągnięciem konkretnego wyniku. Ale nagle, po pierwszym sezonie, w którym znaleźliśmy się w górnej połówce tabeli, okazało się, że dla wielu ludzi to jest za mało, że nagle cele są inne. Od razu zaczęło się mówić o pucharach, na które zespół przecież nie był gotowy, ani organizacyjnie, ani sportowo. Zawodnicy mieli tak skonstruowane kontrakty, że niektórzy nawet połowę albo 3/4 pieniędzy mieli dostać za zrealizowanie wyniku – a ta poprzeczka została dla nich zawieszona za wysoko.

Wiedzieli, że nie zrealizują celu, czyli też nie zarobią?
– Dokładnie. To była dla nich za wysoka półka. Ludzie będący blisko zespołu byli święcie przekonani, że stać Górnik na bardzo dużo, ale zostało to przewartościowane. Tak się nie pracuje w sporcie. Nie można w rok zrealizować założenia, które na początku miało być zrealizowane w trzy albo cztery lata. I co to spowodowało? To że po czwartym meczu zmieniono trenera Wieczorka, a zespół spadł z ligi. Prezes dobrze powiedział – tego spadku w żaden sposób nie mogę przypisać jako swojej winy.

Pana były asystent, Marek Kostrzewa, powiedział w wywiadzie dla „Sportu”, że to zwolnienie było najgorszą decyzją dekady, bo wiadomo co stało się później – Kasperczak, transfery, duże wydatki, w konsekwencji długi, z których Górnik nie wyszedł latami.
– Jakby chciał być bardziej medialny, mógłbym powiedzieć: „Jakbym został w Górniku, to by nie spadł”. Mógłbym teraz opowiadać, że nie spuściłbym tego zespołu, gdyby mnie tylko nie zwolniono…

Ja też bym nie spuścił, gdyby mnie zatrudniono. Wszystko gdybanie.
– No widzi pan. Stało się, życie toczy się dalej. Tak naprawdę, mówiąc o tamtym okresie, najbardziej zawiodłem się na powrocie do Odry. Myślałem, że jest to klub zarządzany w ten sam sposób jak wtedy, gdy pracowałem w nim po raz pierwszy, a tu okazało się, że nie liczą się żadne sportowe działania, tylko polityka. Ciągła walka: kto będzie rządził, kto będzie zbierał pieniądze z Canal+ i tak dalej.

Pojawiła się czeska opcja…
– To był dramat, naprawdę. Papiery zostały tak skonstruowane, że jak Czesi wejdą do Odry, to dyrektorem sportowym musi być Martin Pulpit.

Który, jak się okazało, miał ochotę pobawić się w trenera. Musiał pan to wyczuwać.
– Nie trzeba było czuć, wystarczyło popatrzeć jakich zawodników sprowadza.

I trener nie miał w tej kwestii nic do gadania?
– Miałem, bo ja pracowałem z opcją, która mnie zatrudniła. Podstawowy problem był taki, że w klubie zajmowano się tylko przepychankami – kto komu świnię podłoży, kto komu większą przykrość zrobi, a nikt nie zajmował się drużyną. Odeszli Korzym, Małkowski, jeszcze paru innych. Pulpit kilku w ich miejsce sprowadził, ale o nich już nie można było mówić jako o wzmocnieniach zespołu.

Wracając na chwilę do okresu pracy w Górniku, Marek Kostrzewa zasugerował, że tam też robiono transfery, które wam, czyli sztabowi trenerskiemu do końca nie pasowały. Smirnovs, Rivas, Pavlenda…
– Miałem nad sobą prezesa, dyrektora sportowego… Oczywiście w którejś fazie musiał się wypowiedzieć też trener, ale jestem człowiekiem, który chce współpracować, a nie się boksować. Z ludźmi z Allianzu problem był taki, że zarządzali na odległość. Władze w Warszawie, a klub na Śląsku.

Z ich czysto piłkarskim pojęciem chyba też było różnie.
– Nie chcę takich rzeczy wyciągać, za daleko by to poszło. Dziś znów pracuję w Górniku. Kiedyś musiałem z niego odejść, bo pewne rzeczy były z mojej strony nieakceptowane.

Allianzowi marzył się medialny trener? Jakim wtedy niewątpliwie był Kasperczak.
– Ludzie są niedoinformowani… Jest zupełnie na odwrót. Co pan powiedział?

Ł»e Allianzowi mogło zależeć na tym, żeby sprowadzić medialnego trenera. Wyciągnąć flagę wysoko na maszt i ogłosić, że rozpoczyna z Górnikiem drogę po wielkie sukcesy.
– Nie do końca o to chodziło. Wróciłem teraz do Górnika, prawda? To chyba jest dowód na to, że przez tamtych 14 miesięcy to, co do trenera należy, było realizowane. Jeszcze raz: to co do trenera należy, robiłem bardzo dobrze. Ale zostawmy ten temat, bo nie zależy mi na tym, żeby w kogokolwiek uderzać.

W końcu, po Górniku, Odrze i Piaście, doszedł pan do punktu, w którym telefony przestały dzwonić.
– Często mówię, że piłka nożna zawsze się obroni. Obierając sobie jakiś kierunek, ciężko pracując i będąc konsekwentnym, można pokonać różne trudności. I z tego założenia wychodziłem też wtedy, gdy było ciężko. Cokolwiek się działo, próbowałem sobie udowadniać, że niepowodzenia po drodze nie do końca były moją winą, o czym wcześniej już sobie trochę powiedzieliśmy. Tu się coś nie udało, tam coś się nie udało, ale gdyby wszystko w tych klubach się zazębiało, być może by się udało.

Nigdy nie szukał pan problemu u siebie? Skąd aż taka pewność?
– Pewnie, że szukałem. Ale jakoś nigdy mi nie wychodziło z tego: „kurcze, ty chyba jesteś za słaby, nie potrafisz, tu nie umiałeś, tam nie umiałeśâ€¦”.

„Może dam spokój, jeszcze jest czas, żeby zająć się inną robotąâ€¦”.
– W życiu już wiele rzeczy robiłem, bo i nawet byłem górnikiem, ale nie, nigdy tak nie myślałem. Nie chciałem na siłę przekonywać ludzi, że coś jednak potrafię. Stwierdziłem, że zajmę się pracą. Jak pojawiła się propozycja z ROW Rybnik, niektórzy znajomi dzwonili i dziwili się, co ja biorę, mówili, że sam wchodzę na minę. Ostatni zespół drugiej ligi. Ale może właśnie tędy jest droga. Sam sobie powiedziałem: „skoro kiedyś byłeś takim kozakiem, masz charakter i odwagę, to weź ten ROW, utrzymaj go w lidze i dalej zobaczymy…”. Przejąłem zespół amatorski, z którym w ciągu dwóch lat udało się stworzyć klub, który może być stabilny na poziomie pierwszoligowym.

Jak to było z tym byciem górnikiem? W ramach szybkiej dygresji…
– To stare czasy. Lata osiemdziesiąte. Akurat skończyłem szkołę średnią. Grałem w piłkę w A-klasie. Zastanawiałem się co dalej. Pracowałem w swoim zawodzie – mechanik budowy i naprawy maszyn, ale po miesiącu dostałem powołanie do wojska. To były czasy, kiedy w górnictwie odraczano służbę wojskową, ale trzeba było pracować pod ziemią. Ja bym pewnie na to nie poszedł. Bieg okoliczności zdecydował, że tam trafiłem. Dostałem wezwanie do biura KWK „Anna”. Przychodzę, a prezes kopalni pyta czy nie chciałbym grać w ich klubie, w trzeciej lidze.

– Tak, ale przecież ja idę do wojska…
– My mamy możliwości, że pan nie pójdziesz – mówi mi.

No dobra. Dali mi jakieś pismo, zawiozłem je do WKU, odebrali mój bilet, który już miałem w ręce, gotowy do wyjazdu do wojska, tyle że musieli mnie zatrudnić w kopalni na dole. Dlatego był taki moment – trzy, trzy i pół roku, że regularnie, przynajmniej raz, dwa razy w tygodniu na dół zjeżdżałem…

Nie był to jakiś pomysł na życie? Byłby pan już emerytem.
– Czułem, że mogę pograć w piłkę, później trafiłem do Odry Wodzisław. W sumie mam w papierach dziesięć lat w górnictwie, ale później to już było tylko zatrudnienie, bez pracy na dole.

Dziś też nie brakuje takich, którzy rezygnują z piłki i idą do tej kopalni.
– Jak nie ma rokowań na karierę, to trudno się dziwić. To jest stabilna, państwowa praca. Mam w górnictwie ojca i dwóch braci. Młodszy, rocznik 1969, za chwilę pójdzie na emeryturę, a starszy to już chyba nawet zapomniał, kiedy po raz ostatni pracował. Ale ja wybrałem inną drogę.

W Rybniku miał pan Sławomira Szarego, który grając w piłkę jednocześnie pracował w kopalni.
– Przejmowałem amatorski zespół. Za wyjątkiem tych, którzy chodzili do szkoły, większość zawodników pracowała. To było wygodne dla klubu, bo dopłacał tylko za mecze i nie musiał opłacać im ZUS-u. Ale kiedy już się utrzymaliśmy i powalczyliśmy o pierwszą ligę, poszedłem do prezesa i powiedziałem, że musimy przejść na zawodowstwo, bo na tym poziomie inaczej się nie da. Pieniądze się znalazły. Sam Sławek Szary widział, że jest problem, kiedy jednocześnie pracował, grał i trenował. Forma od razu poszła w dół. W końcu musieliśmy usiąść i zadecydować w którą idzie stronę… Został przy piłce.

Cała ta rozmowa świadczy w jakiś sposób o tym, ile Ryszard Wieczorek miał w ostatnich latach zawirowań w karierze, by wreszcie znów trafić do Ekstraklasy. Co więcej, do Górnika silniejszego niż ten, w którym pan pracował poprzednio. Z tym się raczej zgodzimy…
– Za pierwszym razem to był zespół zbudowany naprędce. Oparty na dwóch filarach – Jurku Brzęczku i Tomku Hajcie. Wchodzili zawodnicy na dorobku, jak Danch, Magiera, Zahorski, ale CV wielu piłkarzy z dzisiaj, nie wliczając w to Brzęczka i Hajty, jest jednak bogatsze. Wtedy selekcja nie była dobrze robiona. Zresztą wymienił pan już tych zawodników…

Było ich więcej: Rivas, Pavlenda, Kiżys, Papeckys, Markovsky, Bajić.
– Na pewien poziom wystarczyło, ale w ich miejsce mogli być znacznie lepsi.

Dziś Zachara to, pana zdaniem, zawodnik o potencjale Milika?
– To dwa różne typy piłkarzy. Zacharka jest dobrze poukładany taktycznie. Rozumie swoją rolę na boisku, ma dobre wyczucie tempa. Typowy napastnik. Odważny w tym, co robi. Pazerny na gole.

Bogdan Zając powiedział kiedyś, że gdyby Zacharze nie przytrafiła się kontuzja, mogłoby nie być wystrzału formy Milika albo byłby on opóźniony, bo w tym czasie do gry szykowany był Zachara.
– Często tak bywa. Nieraz jest tak, że patrząc w czasie treningu na jakiegoś piłkarza, ktoś pyta: „a dlaczego on nie gra?”. Ale później w meczu ten piłkarz zachowuje się zupełnie inaczej. Odporność na stres jest bardzo ważna, bo jak ja to kolokwialnie mówię: głowa nie podaje. Niepowodzenia i krytyka jednego blokują, a inny nic sobie z tego nie robi. To wszystko nie jest więc takie proste…

Futbol to nie piekarnia. Tak pan kiedyś powiedział.
– Mówiąc o piekarni miałem akurat na myśli to, że w piłce pracuje wiele osób, którym wydaje się, że pozjadali wszystkie rozumy i że wystarczy trochę pieniędzy, by kupić jednego czy drugiego piłkarza i od razu wszystko pięknie zadziała. Górnik jest tu idealnym przykładem – ile lat pracował trener Nawałka, wymieniając poszczególne ogniwa, żeby pewien poziom osiągnąć. Oczywiście kilku zawodników po drodze musiało odejść, bo tak ten świat jest skonstruowany i z tym też trzeba się liczyć.

Wy też za moment pewnie będziecie się musieli zmierzyć z chęcią odejścia kilku piłkarzy…
– Zdaję sobie sprawę, że to może nastąpić. Wtedy znów inni będą musieli wystrzelić.

Zacharze głowa się jeszcze nie grzeje po tym, co dzieje się ostatnio wokół niego?
– Już teraz słychać jakieś głosy o zainteresowaniu jednego czy drugiego klubu, co nam nie pomaga, ale Górnik się od tego odcina, bo zawodnik ma ważny kontrakt. Trudno do końca przewidzieć co się w tej głowie kręci, to zwykle wychodzi po czasie. Na razie nie daje żadnych negatywnych sygnałów. Ogólnie, widzę ogromny power u takich zawodników jak Olkowski, Kosznik, Mączyński.

Trochę ich Nawałka zmotywował.
– Oczywiście, że tak. Choć to też działa zawsze w dwie strony. Pamiętam Michała Pazdana. Pojechał na mistrzostwa Europy, wrócił i początek sezonu miał słaby. Wiem, że bardzo przeżywał krytykę, nie czuł się częścią tej kadry. Dzisiaj widzę, że zrobił się bardzo fajnym piłkarzem, dużo dojrzalszym.

W 2008 roku Górnik deklarował mistrzostwo, a potem spadł z ligi. Czy pan teraz cokolwiek deklaruje?
– Nie, nie. W związku z reorganizacją ligi, celem jest zakwalifikowanie się do górnej ósemki. Taki też cel mam zapisany w umowie. Co będzie dalej, tego nikt nie jest w stanie przewidzieć. Punkty zostaną podzielone. Ósma drużyna będzie mieć niedużą stratę do pierwszej i wszystko tam może się zdarzyć. W siedmiu spotkaniach będzie do zdobycia 21 punktów. Tym bardziej deklaracje nie mają sensu.

Ma pan umowę do czerwca. Dopiero po sezonie będzie się ważyło co dalej?
– Nie sądzę, mam opcję przedłużenia zapisaną w kontrakcie.

Wystarczy zrealizować cel: 1-8?
– To są już kontraktowe niuanse. Ale myślę, że władze Górnika, nauczone długofalową pracą trenera Nawałki, wiedzą co robią. Nie sądzę, żebym do ostatniej chwili nie wiedział na czym stoję. To jest sport, wiadomo, ale ja jestem odważnym człowiekiem i uważam, że wszystko jest do zrobienia.

Jak dotąd, nie objął pan żadnego topowego zespołu Ekstraklasy. Jak to mówił o sobie Marek Motyka: zawsze pan jeździł ligowymi polonezami, ale nigdy nie przesiadł się do mercedesa.
– Były mocne przymiarki w przeszłości. Dziś jestem przekonany, że był jeden mecz, który mógł wiele ustawić – finał Pucharu Polski w Bełchatowie. Prowadząc Koronę rywalizowałem z Groclinem, przegraliśmy ten mecz. Trenerem Groclinu był Maciek Skorża. Po sezonie przejął Wisłę, która chwilę wcześniej ze mną też się kontaktowała. Kto wie jakby to się ułożyło, gdybyśmy nie przegrali.

Dziś mamy duże parcie młodych trenerów. Wielu wypada na dobre, także tych z pana pokolenia.
– Wysyp nowych nazwisk jest duży. Chociażâ€¦ Widzimy też kolejny powrót trenera Lenczyka, Urban wrócił do Legii, Wdowczyk do Pogoni, wcześniej Kubicki. To są trenerzy mniej więcej z mojego pokolenia. I ja też przez te ostatnie 10 lat, raz niżej, raz wyżej, ale gdzieś się w tej piłce cały czas kręcę.

Ale obawę o to, że Wieczorek na dobre nie gra już w najwyższej lidze, musiał pan mieć.
– Obawą bym tego nie nazwał. Raczej zastanawiałem się, czy w tym zawodzie zawsze trzeba być do bólu szczerym, uczciwym, nieuwikłanym w jakieś dziwne układy i układziki. Ale skoro wróciłem do Górnika, to uznaję, że droga, którą sobie obrałem była słuszna. Dobrze mieć zaufanie do siebie samego. Wtedy łatwiej przy goleniu spojrzeć w lustro.

Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Ekstraklasa

Abramowicz o kryzysie Radomiaka: Nasza tożsamość jest niewyraźna, a balans zachwiany

Szymon Janczyk
0
Abramowicz o kryzysie Radomiaka: Nasza tożsamość jest niewyraźna, a balans zachwiany

Komentarze

0 komentarzy

Loading...