Kiedy nogi nie nadążają za nazwiskiem – historia Diego Maradony Juniora

redakcja

Autor:redakcja

27 listopada 2013, 11:05 • 4 min czytania

Spotkali się tylko raz, kiedy miał szesnaście lat. Pojechał na pole golfowe, gdzie jego ojciec ucinał sobie akurat relaksującą partyjkę. Swojego syna Diego widział pierwszy raz w życiu, więc na początku wziął go za nachalnego łowcę autografów. Ponoć groził mu nawet kijem golfowym. Potem ogarnęło go zmieszanie. Rozmawiali czterdzieści minut. Były łzy, były ciepłe słowa i obietnice. Jak w finale ckliwego melodramatu. Nie był to jednak koniec, a właściwie początek. Początek historii o Diego Armando Maradonie. Niechcianym synu najlepszego piłkarza w historii.
Nie, nie pomyliliśmy się. Nazywa się dokładnie tak samo jak słynny ojciec. Dla nazwiska Maradona stosuje zamiennik Sinagra – po swojej matce. Kobiecie, z którą „El Pibe” był zaręczony przez dziewięć miesięcy. Zdążyła poznać nawet większą część jego rodziny. Wbrew pozorom nie była to więc przelotna miłość. Wszystko zawaliło się dopiero w momencie, kiedy Christina Sinagra zaszła w ciążę. Oczekiwany przez oboje syn nagle stał się intruzem. Nieproszonym gościem i wrzodem na dupie wielkiego gwiazdora. Ten długo nie chciał potwierdzić swojego ojcostwa, ale do jego ustalenia nie potrzeba było przecież zderzacza hadronów. Z Diego juniorem od lat kontaktuje się za pośrednictwem prasy. Raz przeprasza i obiecuje poprawę, a chwilę później znów nazywa go produktem ubocznym swoich pieniędzy.

Kiedy nogi nie nadążają za nazwiskiem – historia Diego Maradony Juniora
Reklama

Ojca, aż do wspomnianego na początku spotkania, znał tylko z opowieści matki, filmów i fotografii. Rzeczą, która nie pozwalała przestać mu o nim myśleć było jego własne nazwisko. Przyniosło mu ono więcej bólu, niż splendoru. Nie będzie niespodzianką, jeśli napiszemy, że od małego kopał piłkę. Sądzono nawet, że ma wielki talent. Właściwie chyba wszyscy wmawiali to sobie na siłę. Ktoś o nazwisku Maradona po prostu musiał zostać świetnym piłkarzem. Bez dwóch zdań.

Pierwsze bramki zdobywał w miejscu, gdzie jego ojca traktują jak czwartą osobę boską – swoim rodzinnym Neapolu. Kiedy miał piętnaście lat zainteresował się nim Juventus. „Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, syn wielkiego Maradony zagra w barwach Bianconerich w koszulce z numerem 10” – pisali wtedy dziennikarze, urzeczeni bardziej nazwiskiem, niż samym piłkarzem. Trzy lata później zgłosił się po niego ówczesny menedżer Blackburn Rovers, Graeme Souness. – Musicie wyobrazić sobie jaka presja ciąży na nim w Neapolu. Koniecznie musi przenieść się gdzieś indziej – namawiał wtedy. Trafił w samo sedno.

Reklama

Jeden występ w reprezentacji do lat siedemnastu, a potem długo nic. Nie liczymy tuzina nic nie znaczących, amatorskich klubów. Wszędzie, gdzie grał, oczekiwano cudów. Wierzono, że jak jego ojciec, przejmie piłkę w środku pola, przebiegnie całe boisko mijając po drodze bramkarza i wpakuje ją do pustej bramki. Z czasem zorientowano się, że Maradona to tylko jego nazwisko, za którym wyraźnie nie nadąża. Ł»e Maradoną jest wyłącznie do momentu wyjścia na boisko. – Jasne, że próbowałem naśladować ojca. To naturalna sprawa. W pewnym momencie przestałem, bo zobaczyłem, że nigdy nie dam rady mu dorównać. Nazwisko częściej niż błogosławieństwem, stawało się przyczyną mojej klęski. Zdarzało się, że trenerzy na mnie nie stawiali, bo nazywam się Maradona. Dlaczego nigdy nie zagrałem w Serie A? Nie zasłużyłem. Jestem po prostu za słaby – mówił szczerze w udzielonym ostatnio wywiadzie.

Dziś ma już 26 lat. Radzi sobie chyba nie najgorzej. Sprawia wrażenie skromnego, chociaż nie przeszkadza mu to w lansowaniu się na Facebooku czy Twitterze. Jest kibicem Napoli, czego dowodem są fotki z zawodnikami. Raz na jakiś czas o zdanie na temat Azzurrich poprosi go jakiś portal czy gazeta.

Idealną puentą całej jego piłkarskiej przygody jest historia, która rozegrała się prawie dziesięć lat temu w szkockim Dunfermline, gdzie pewnego razu pojawił się na testach. Tam spotkał się wręcz z ofensywą i agresją. Dlaczego? Bo nazywał się Maradona, a grał jak nie Maradona. – Wszyscy oczekują ode mnie cudów. Prawda jest taka, że piłka nie daje mi już żadnej radości. Musze zmienić dyscyplinę sportu – mówił wtedy. I słowa dotrzymał. Przez chwilę był jednym z najlepszych włoskich piłkarzy plażowych. Reprezentował kraj, a nawet zdobył srebro na mistrzostwach świata. W plażówkę gra zresztą do dziś.

Na rozgrzanych piaskach, co oczywiste, występuje z numerem dziesięć. Symboliczne jednak, że zamiast sławnego nazwiska, na plecach nadrukowaną ma ksywkę – Dieguito.

Najnowsze

Anglia

Polski wychowanek Arsenalu zagra… w szóstej lidze

redakcja
1
Polski wychowanek Arsenalu zagra… w szóstej lidze
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama