Jednego jesteśmy pewni – to zawsze był dziwny chłopak. Z jednej strony fenomen, geniusz, wirtuoz. A z drugiej strony dzieciak, gorąca głowa, oszołom. Gdyby dać mu więcej rozsądku i spokój Cristiano Ronaldo, pewnie od lat wszyscy powtarzaliby, że jest bezsprzecznie najlepszym snajperem na świecie. A tak… staje się nim od święta, ale dobre i to. Wayne Rooney wybiegł dziś na boisko w Leverkusen z jednym zamiarem – zniszczyć, skopać, zdeptać. Z takim nastawieniem i pełną koncentracją efekt mógł być tylko jeden: Bayer 0:5 Manchester United. Niesłychane, ale zespół, który przez większość sezonu odstawia sztukę w stylu Monthy Pythona, nagle zrywa się z kolan i robi swoje w stylu z epoki sir Aleksa Fergusona.
W weekend marniutki remis z Cardiff City (2:2), dziś kompletna demolka. W obu tych meczach wiodącą postacią był Rooney – kilka dni temu jego gol nie pomógł w zdobyciu trzech punktów, więc wpadł na jeszcze lepszy pomysł – dziś tylko stał i dogrywał. Bach, bach, bach i trzy asysty. Przy takich prezentach nawet Fabian Pawela ładowałby w ekstraklasie co tydzień minimum po bramce…
Nikt nie mógł jednak podejrzewać, że „Czerwone Diabły”, które we wszystkich poprzednich meczach tej edycji LM zdobyły dwa gole na wyjeździe… nagle trafią trzy razy w 65. minut na teoretycznie najtrudniejszym terenie. Terenie, który kojarzy im się z koszmarami i odpadnięciem z półfinału rozgrywek z sezonu 01/02 (co doskonale pamięta grający dziś Giggs i siedzący na trybunach Ferguson). Twierdza sprzed dekady wyglądała dzisiaj jak kartoflicho, na które jedzie się strzelać jak do kaczek. Rozumiemy całe to letnie zamieszanie w gabinetach Old Trafford, kiedy Rooney chciał odejść i otwarcie na to narzekał. Powiedzenie „z niewolnika nie ma pracownika” zupełnie zlano i znaleziono sposób na wyciągnięcie z niego maksimum. Banalny…
Tego chłopaka trzeba bowiem po prostu zaspokajać – piać peany na jego cześć w mediach, non-stop dokładać podwyżki i klepać po plecach. Wtedy jest nie do zatrzymania, ale wystarczy lekkie tarcie, ustawienie na innej pozycji, gadka, że van Persie jest ważniejszy i nagle… upada cały mit. Dziś chyba nikt nie ma wątpliwości, że gdyby był na Stamford Bridge, United na wyjazdy typu Cardiff jechaliby na nocniku… Nie mówiąc już o niemieckim terenie. A tak ekipa Moyesa właśnie zapewniła sobie awans do fazy pucharowej. U boku Szachtara, który też nie miał dziś wiele litości i przejechał się 4:0 po Sociedad.
Co do Ukraińców, na usta ciśnie się jedna rzecz – rypnęli dziś bramkę, którą ciężko byłoby powtórzyć nawet w FIFIE. No, chyba że na levelu amator, bo trafienie Douglasa na 3:0 to po prostu ideał. Podręcznikowy przykład kontrataku: akcja Sociedad, odbiór, kilka sekund, wyjście trzech na czterech, zgranie do boku przed pole karne i… laga po widłach. Po prostu „wow”.
Poza meczem Manchesteru United cały czas monitorowaliśmy sytuację w grupie B, gdzie wciąż trwa walka o drugie miejsce, tuż za plecami rozpędzonego Realu Madryt. Szczerze – liczyliśmy na więcej. Liczyliśmy na więcej, szczególnie wówczas, gdy na samym początku meczu na Santiago Bernabeu z boiska wyleciał Sergio Ramos (jednocześnie czyszcząc dotychczasowe kartki…), szczególnie wówczas, gdy FC Kopenhaga wyrównała w 56. minucie meczu z Juventusem po golu Olofa Mellberga. Chyba każdemu przemknęło przez myśl – a gdyby ten wielki, włoski Juventus stanął nad przepaścią? Gdyby Real zgubił punkty z Turkami, a sami turyńczycy nie potrafili pokonać gości z Danii?
Niestety, zwolennicy niespodzianek muszą się zadowolić wczorajszą wtopą Barcelony w spotkaniu z Ajaksem. Dziś Real nawet w dyszkę potrafił neutralizować Galatasaray, jednocześnie bezlitośnie punktując rywali z przodu. Świetny (choć chyba z udziałem bramkarza gości, nieszczególnie zainteresowanego piłką) gol Bale`a, znakomita wymiana na asyst między Arbeloą i Angelem Di Marią, wreszcie ten dobijający gwóźdź Isco. Real oglądało się przyjemnie, tak w przodzie, jak i – a może przede wszystkim – z tyłu, w grze defensywnej. Efekt? 4:1, przewidywalne, oczekiwane i… wytęsknione przede wszystkim w Turynie, który musi jedynie nie przegrać dziesiątego grudnia w Stambule. No właśnie. Jedynie? Dzisiaj tyłek Włochom uratował Vidal zdobywając dwa gole z jedenastego metra (dopiero trzeci gol z akcji), grali u siebie, w dodatku z FC Kopenhaga, które przecież ciężko zaliczyć do grona niesłychanie trudnych rywali. Grupa B – mimo niezaprzeczalnej, niezależnej od liczby zawodników na boisku i kluczowych ogniw na ławce rezerwowych dominacji Realu pozostaje jedną z ciekawszych. Właśnie ze względu na nadchodzący mecz Galaty z Juve, jeden z hitów ostatniej tegorocznej serii spotkań LM.
Galata bez ładu i składu kontra Juventus, który potrafi stanąć na wysokości zadania. Faworyt chyba jednak jest jeden. Dziś z Kopenhagą nie obyło się bez problemów, ale przed meczami z Turkami w szatni „Starej Damy” pewnie panuje spokój. A to dlatego, że mają niejakiego Vidala, który w pięciu meczach zgromadził pięć goli. Z nim po prostu nie sposób zatrzymać się na fazie grupowej. Swoją drogą – po czym poznaje się drużyny wybitne? Po braku wymówek. Bayern, pewny już awansu, wyszedł dziś w najsilniejszym składzie na CSKA na wyjeździe. Temperatura przekraczająca 10 stopni na minusie, zawierucha jak na Syberii, a więc atuty po stronie obcykanych w tych warunkach gospodarzy. Obcykanych pozornie, bo jednak wygrała gra w piłkę. System Guardioli to jednak patent na wszystkich, bo z moskiewskiej ekipy posypały się wióry. 3:1 jako najmniejszy wymiar kary daje do myślenia – ten zespół jako pierwszy może obronić trofeum odkąd Puchar Mistrzów przemianowano na LM…
Fot. FotoPyK