Staszek Levy, który zamiast wymachiwać łapami na ławce, opracowuje ambitny plan czmychnięcia na loże VIP. Rafał Murawski i kilku kumpli oglądający mecz z pozycji gabinetu lekarzy. Śląsk Wrocław – Lech Poznań. Podobno mecz dwóch drużyn walczących o najwyższe cele. Podobno szlagier kolejki. Podobno, bo w naszej lidze standardem jest, że szlagiery szlagierami nie są, a tutaj – ze względu na rozsypane kadry – prawdopodobieństwo jest jeszcze większe.

Obie drużyny mają problemy. Śląsk po odejściu Soboty i kontuzji Patejuka został z jednym skrzydłowym. Do tego uraz dopadł Amira Spahicia. Lech ma w swojej drużynie cały szpital, bo w szufladzie pt. „nieczynni” są Burić, Ceesay, Możdzeń, Murawski, Pawłowski i Kamiński. Zastanawiamy się, jak ten Rumak to poskłada. Lech ostatnio nie prezentował się najlepiej. Na Wiśle – dramat, z Zawiszą – lepiej, ale gdyby beniaminek wykorzystał sytuacji, znowu zakończyłby mecz bez punktów.
Mamy więc dwie drużyny z potencjałem, ale co z tego, skoro zdziesiątkowane i dalekie od normalnej formy. Piłkarze Lecha chwalą Śląsk za ofensywną grę, za wniesienie do polskiej piłki trochę świeżości, ale to przecież zwykle mają na myśli puchary, bo w lidze generalnie jest dramat. Dobrze ostatnio grający Stevanović, strzelający gole Paixao to trochę za mało. Jeśli do tego dołożymy absencję sympatycznego szkoleniowca z Ołomuńca (dwa mecze kary za przekleństwa w meczu z Piastem) robi się trochę dziwnie. Coś nam mówi, że szału w tym meczu nie będzie. Chociaż chcielibyśmy się mile zaskoczyć.