– Kiedy mój ojciec miał 23 lata, wyjechał do Szwecji na studia. Początkowo miał zostać lekarzem, ale już na miejscu zmienił kierunek na mechanikę i do teraz żartujemy, że jest „car doctor”. Po studiach wrócił do Gambii, otworzył własną firmę – warsztat samochodowy. Często podróżował do Szwecji, a po kilkunastu latach zaproponował, żebym razem z siostrą wyjechał tam na stałe. Tam zadzwonił nawet do jednego ze szwedzkich klubów lekkoatletycznych, ale nikt nie odbierał, więc przekręcił do piłkarskiego. Ci odpowiedzieli i tak zostałem piłkarzem – opowiada obrońca Lecha, Kebba Ceesay w swojej pierwszej dłuższej rozmowie z polskimi mediami.
Dwie godziny temu spotkałem się z Manuelem Arboledą i mam wrażenie, że nie będziecie największymi przyjaciółmi.
Dlaczego?
Bo chyba nie przepadasz za symulantami.
No tak… (śmiech) Ale on faktycznie taki jest?
Tak, wyrósł wręcz na symbol takiego zachowania.
Poważnie? Aha, nie zauważyłem tego. Traktuję go raczej jako fightera. A jeśli chodzi o symulantów – skoro jesteśmy piłkarzami, trenujemy codziennie, to chyba powinniśmy potrafić utrzymać się na nogach, a nie upadać przy pierwszym dotknięciu. Dziś w futbolu taktyka odgrywa jednak większą rolę i niektórzy – kładąc się – wykorzystują to. Mnie się to nie podoba, ale sprawę z Koseckim – bo chyba ten przypadek masz na myśli – zostawiłem już za sobą. Różne rzeczy mógłbyś usłyszeć na mój temat, ale to po prostu mentalność zwycięzcy. Tak bardzo chcesz wygrywać, że czasem powiesz coś niepotrzebnego, ale po meczu już o tym nie myślisz. Z Koseckim też nie mam żadnego problemu, gramy już przecież nowy sezon. Jestem dorosłym człowiekiem, nie mam złych intencji i w następnym spotkaniu potraktuję go jako normalnego rywala, a wtedy się zdenerwowałem – do czego, moim zdaniem, miałem prawo – bo po pięciu -dziesięciu minutach złapałem uraz i nie mogłem normalnie biegać. I to w meczu, który był dla nas jak finał. Do dziś mam zresztą problem z tą stopą. Już upadając na boisko, czułem, że coś jest nie tak. Usłyszałem, że zerwałem więzadła, potrzebna była nawet operacja, włożyli mi śrubę, by złączyć dwie kości i wszystko wydawało się OK. Potem wróciłem, zagrałem dwa mecze i złapałem zapalenie. Futbol, zdarza się.
Gdzie jest limit, jeśli chodzi o thrash-talk na boisku?
To proste. Przekraczasz go, gdy twoim celem jest skrzywdzenia przeciwnika. Można grać ostro, ale fair. Ja preferuję fizyczną piłkę, ale bez złych intencji. Tak samo jest z thrash-talkiem – też istnieje pewna granica.
Przekroczyłeś ją w „rozmowie” z Koseckim?
To naprawdę proste. Górę wzięły emocje. Chciałem grać, a nie mogłem biegać i kiedy schodziłem, po prostu nie zapanowałem nad emocjami. Nie myślałem o tym, co mówię i byłem tak wkurzony, że coś powiedziałem. Ale tak w piłce, jak i w życiu, potrzebna jest pewna równowaga. Przeciwnikowi należy się szacunek i nie możesz po prostu powiedzieć mu, co myślisz. Granica jest potrzebna, ale to tylko piłka. I nie ma o co płakać, jeśli ktoś ci powie fuck off lub go to hell. Podajesz rywalowi rękę i idziesz do domu. Gorzej jeśli złapiesz kontuzję, po której nie możesz tak długo się podnieść… Dziś o 18.00 mam badanie i może czegoś się dowiem.
Jak z perspektywy czasu oceniasz transfer do Lecha? Interesowały się tobą kluby z Francji i MLS.
Grałem ponad pięć lat w Djurgardens i potrzebowałem nowych wyzwań. Pojawiło się zainteresowanie z Evian, Valenciennes i trzech klubów z MLS, ale po pierwsze Stany Zjednoczone to dla mnie tak daleki kraj, że nie traktowałem tego tak poważnie, a po drugie – Lech zabiegał o mnie najmocniej. Pozostałe kluby też mnie chciały, ale bez takiego przekonania. Lechowi po prostu najbardziej zależało, tak mi też podpowiedziała intuicja.
Poczułeś, że w Polsce, na tle słabszych rywali, łatwiej ci się będzie wybić, a we Francji od początku byłbyś jednym z wielu?
Nie, nie, nie. W życiu najważniejsza jest pokora, nigdy nie uważam siebie za lepszego od innych, po prostu kieruję się intuicją. Od 19. roku życia, kiedy podpisałem pierwszy zawodowy kontrakt, dostałem sporo ofert, ale zawsze najważniejsza była intuicja. To w sumie śmieszne, bo gdy zadzwonił do mnie agent i powiedział, że interesuje się mną Lech, to najpierw zapytałem: „Lech? Jaki to w ogóle kraj?”. Nie miałem pojęcia!
I gdzie tu miejsce dla intuicji?
Kiedy przyjechałem do Poznania i pokazali mi miasto, które trochę przypomina Sztokholm, stadion i cały klub, to przede wszystkim zwróciłem uwagę na profesjonalizm.
Profesjonalizm spotkałbyś też w wielu innych ligach, do których wyjeżdża się ze Skandynawii. Transfer do Polski musiał być w pewien sposób rozczarowaniem.
Nie sądzę. Mogłem przedłużyć kontrakt z Djurgardens lub przejść do innego szwedzkiego klubu, ale nie chciałem. Tym bardziej, że większość zawodników wyjeżdżających ze Szwecji wybiera albo Holandię, albo inne kraje skandynawskie. No, czasem Niemcy, ale np. transfery do Premier League zdarzają się bardzo rzadko. Dlatego transfer do Lecha nie jest dla mnie rozczarowaniem. Wręcz przeciwnie – krokiem do przodu. W Skandynawii coraz częściej się słyszy, że z Polski łatwiej jest trafić do Bundesligi. I nie zdziwię się, jeśli kolejni zawodnicy trafią ze Szwecji do Ekstraklasy śladem moim i Kaspra Hamalainena. Już w zimie do Lecha przechodzi fiński obrońca.
Mimo wszystko Francja wydaje mi się bardziej atrakcyjna.
Ale jestem tutaj (śmiech). Kluby stamtąd niby były mną zainteresowane, jednak potrzebowały więcej czasu, a ja tak bardzo chciałem wyjechać…
Spędziłeś w Szwecji za dużo czasu? Powinieneś opuścić tę ligę wcześniej?
Nie sądzę, wyjechałem po prostu w odpowiednim momencie. Kiedy miałem 19 lat, łapałem wiele kontuzji, a nasz skład był na tyle szeroki, że ciężko mi było o regularną grę. Potem wiedziałem, że obserwuje mnie wiele klubów, ale naprawdę wielkiego zainteresowania długo nie było. Zostało mi sześć miesięcy kontraktu, zaproponowali mi przedłużenie, ale od razu podziękowałem. Chciałem spróbować czegoś nowego i po roku już widzę, że w Polsce futbol jest trochęinny. W Szwecji więcej się biega, a tu można więcej pograć, nie ma tylu długich piłek, jak w Anglii. No i w Ekstraklasie o mistrzostwo biły się dwie drużyny, a tam pięć-sześć.
Zapytam inaczej – czy któryś z twoich kolegów ze Szwecji wywalczył lepszy transfer niż Aleks Tonew?
Z moich czasów? Nie, raczej nie. Ale to też wynika z braku stabilizacji, bo w jednym sezonie graliśmy dobrze, a w kolejnym gorzej.
Uważasz siebie za Szweda czy Gambijczyka?
Zdecydowanie Gambijczyka. Urodziłem się w Gambii, a dopiero w wieku 12 lat wyjechałem do Szwecji. Lubię ten kraj, ale pamiętam, skąd pochodzę i wiem, gdzie są moje korzenie. Nie ma znaczenia, że w Skandynawii spędziłem więcej czasu. I tak czuję się Gambijczykiem.
Powiedz coś więcej, dlaczego wyemigrowałeś.
Kiedy mój ojciec miał 23 lata, wyjechał do Szwecji na studia. Początkowo planował zostać lekarzem, ale już na miejscu zmienił kierunek na mechanikę i do teraz żartujemy, że jest „car doctor”. Po studiach wrócił do Gambii, otworzył własną firmę – warsztat samochodowy. Często podróżował do Szwecji, a po kilkunastu latach zaproponował, żebym razem z siostrą wyjechał tam na stałe. Lepsze perspektywy – szkoła, potem uniwersytet. Przeprowadziliśmy się razem z matką, a wszyscy bracia zostali w Gambii, by pracować w warsztacie. Dopiero w Szwecji zacząłem faktycznie grać w piłkę, bo wcześniej, jeszcze w Afryce, raczej kopałem ze znajomymi dla przyjemności, a częściej biegałem na 100-200 metrów. Tata zadzwonił nawet do jednego ze szwedzkich klubów lekkoatletycznych, ale nikt nie odbierał, więc przekręcił do piłkarskiego. Ci odpowiedzieli i tak zostałem piłkarzem (śmiech). W wieku 15-16 lat zdałem sobie sprawę, że idzie mi nieźle i warto się tym zająć na serio.
Jaki masz czas na setkę?
Nie mam pojęcia. Wiem, że w wieku 19 lat miałem 3.48 na 30 metrów. Ale od tamtej pory mogło się coś zmienić.
Przeprowadzka ustawiła ci życie. Mieszkając w Gambii nie miałbyś chyba szans, żeby się wybić.
Tak, ale ludziom wydaje się, że skoro pochodzę z Gambii, to miałem bardzo trudne dzieciństwo. Wręcz przeciwnie – niczego mi nie brakowało. Ł»yłem normalnie, bezpiecznie i rodzice nie musieli się o mnie martwić. Chodziłem do prywatnej szkoły, uczyłem się… Gambia to naprawdę normalny kraj, który sporo zarabia na turystyce. Polacy na ogół jeżdżą w inne miejsca, np. do Egiptu, a wielu Skandynawów czy Brytyjczyków lata na wakacje właśnie do mojej ojczyzny. Ale… w sumie się nie dziwię, że panują takie stereotypy, skoro jeśli włączysz jakikolwiek kanał Discovery, to – gdy już pokazują Afrykę – nigdy nie zabierają kamery do najładniejszych miejsc, tylko do najbiedniejszych. Takie są dziś media. Zresztą, w Skandynawii też nie wszyscy postrzegają Polskę jak nowoczesny kraj. Dopiero gdy przyjadą, to słyszysz „wow”. Dlatego tak ważne jest, moim zdaniem, podróżowanie. Jeśli jesteś otwarty, to nie zamykasz się na stereotypy. Bieda zdarza się wszędzie, nie tylko w Afryce. I gwarantuję ci, że jeśli pojedziesz do Gambii, to będziesz zadowolony w stu procentach. Kraj ma zaledwie 2,5 miliona ludzi, żyje się normalnie i sam latam tam na wakacje co roku.
Czyli przeprowadzka do Szwecji nie była aż takim szokiem?
Zszokowała nas jedynie pogoda, bo było tak cholernie zimno… Wyjechaliśmy z Gambii w listopadzie, gdzie mieliśmy 35 stopni codziennie, a tam -5 i za chwilę śnieg. Na życie nigdy nam nie brakowało, bo firma ojca dobrze prosperowała, ale gdybym został w Afryce, to pewnie skupiłbym się na bieganiu. Takie życie. Ciężko cokolwiek zaplanować. Najważniejsze, żeby podchodzić do niego realistycznie. Futbol na razie jest naszym marzeniem, ale jak skończymy karierę, to co później? Dlatego zależało mi przynajmniej na skończeniu liceum. Do setnego roku życia nie będę grał, potrzebne są jakieś plany.
I jakie są twoje?
Pewne osobiste plany mam, ale za wcześnie, by je zdradzać. Na razie chcę pograć przez jakiś czas w Lechu, a potem zamienić go na silniejszą ligę.
Mówisz, że czujesz się Gambijczykiem, ale styl myślenia masz chyba jednak bardziej europejski niż afrykański. Generalnie z rozmowy sprawiasz wrażenie Skandynawa.
Tak, oczywiście, że myślę bardziej po europejsku, ale jeśli wyjechałbyś teraz do Stanów Zjednoczonych, to w wieku 38 lat też pamiętałbyś o polskich korzeniach, ale myślałbyś może jak Amerykanie. Generalizowanie jednak też nie jest dobre. Nie każdy Afrykańczyk podchodzi do życia w taki sam sposób. Jestem zwykłym gościem, który gra w piłkę, a nie żadną „superstar”.
Fot. FotoPyk