Nigdy nie byłem okazem zdrowia. Od początku roku nieodmiennie dziwiło mnie, że wytrzymuje ciężkie, zimowe treningi bez żadnej choroby. Dałem sobie rade z bieganiem cztery razy w tygodniu po dworze podczas styczniowych czy lutowych mrozów, wytrzymałem marcowe zmiany temperatury, ale kwiecień mnie rozwalił. Dzień po Prima aprilis poczułem, że rozkładam się na dobre.
Traktuję przygotowania do triathlonu serio, dlatego nie stosuje wobec siebie żadnej taryfy ulgowej. Jakakolwiek nie byłaby pogoda za oknem, wychodzę i realizuję założony wcześniej plan. We wtorek nie dałem zrobić tego, co kazał mi trener. Leciałem jak głupi w tej cholernej brei, sapałem, bluźniłem, irytowałem się, na koniec zwymiotowałem i na chwilę zemdlałem, i nic.
Nie pobiegłem w wyznaczonym wcześniej czasie, który normalnie nie sprawiał mi trudności: średnia prędkość 4:45/km przez godzinę treningu. 4:56 – to było wszystko, co dałem radę z siebie wycisnąć. Co gorsza, od razu po joggingu dostałem gorączki. Kataru. Kaszlu. Drgawek. Wszystkie cholerstwa tego świata zaatakowały mnie w jednym momencie.
Odwołałem zajęcia w basenie w środę. Zrobiłem to pierwszy raz odkąd przygotowuję się do triathlonu. Na początku chciałem ambitnie iść popływać, ale znajomy sportowiec powiedział kategorycznie: odpuść. To nie ma sensu.
Nawet nie wiecie, jak trudno samemu sobie założyć kaganiec na ćwiczenia, kiedy uprawiasz je regularnie. W takiej sytuacji jeden głupi opuszczony trening urasta do rangi niemalże miesięcznej pauzy z powodu kontuzji. Człowiek ma olbrzymie wyrzuty sumienia, że nie zrobił swojego, nie może skupić się na niczym innym, zastanawia się, jak ta krótka przerwa wpłynie na jego formę. No i oczywiście ma nadzieję, że skoro pokornie leży i przyjmuje leki, to choroba odpuści. Już, teraz, za chwilę, a nie za jakiś tam tydzień czy dwa.
Nic z tego. Jest czwartkowe południe i wcale nie czuje się lepiej. Prycham, kicham, walczę z gorączką. Nie jestem w stanie pójść do siłowni, aby pojeździć na rowerku stacjonarnym.
To już drugi dzień bezczynności z rzędu. Dla kogoś, kto ma dziewięć treningów tygodniowo, to cała wieczność. A pewnie będzie jeszcze gorzej – nie sądzę, żebym do jutra wydobrzał na tyle, by iść na rano na basen, a wieczorem pobiegać. Albo inaczej: mam świadomość, że jeśli to zrobię, to potem rozłożę się tak, że przez kilkanaście dni nie ruszę nawet małym palcem u nogi. Ta myśl pozwala mi zachować zdrowy rozsądek. Czego i wam, ćwiczącym, życzę. Pamiętajcie: czasem lepiej odpuścić. Wiem, że brzmi to jak ostatni banał, ale cóż poradzę, tak właśnie jest.
Setki zawodowych sportowców, w tym takie postaci, jak Michael Jordan, Cristiano Ronaldo czy Novak Djoković, opowiadało w wywiadach, że umiejętność powiedzenia „stop’” podczas mocnego przeziębienia jest wielką sztuką. Głowę ciągnie wówczas do pracy, cała trudność polega na przekonaniu samego siebie, że to nie ma sensu. Że lepiej zrobić kroczek w tył i zluzować na pare dni niż potem rozchorować się na dobre.
Odpuszczenie treningu nie oznacza oczywiście bezczynnego leżenia w łóżku. Zamiast lamentować pod kołdrą nad swoim stanem, lepiej zorganizować sobie… zajęcia mentalne. Ja zaliczam takowe dzięki książce Scotta Jurka „Jedz i biegaj”, którą kolega opisał już kiedyś świetnie na Wyszło. To genialna rzecz: facet udowadnia, że dla człowieka z odpowiednim podejściem psychicznym w sporcie nie ma żadnych granic. Czuję, jak rośnie we mnie entuzjam z każdą minutą czytania tej książki. Wiem, że po chorobie wrócę do zajęć jeszcze bardziej zmobilizowany, nawet jeśli nadal będę musiał zapieprzać w śniegu. A patrząc na pogodowe szaleństwa jest to wielce prawdopodobne…